Drukowane męczy

05:26
W poprzednim życiu, czyli jakieś 30 lat temu, usłyszałam od znajomego polonisty słowa cytowane w tytule postu. Zachwyciła mnie prostota i głębia tego sformułowania oraz jego głęboki, humanitarny wymiar. Było to w czasach, kiedy wielu młodych ludzi namawiałam, ba! zmuszałam! do pokonania tego zmęczenia i przeczytania zadanych lektur. Pastwiłam się nad moimi uczniami, mimo że widziałam ich zmęczenie pojawiające się u niektórych natychmiast, gdy tylko podawałam tytuł. Co więcej – pamiętałam swoje z okresu, kiedy walczyłam sama ze sobą o własny rozwój.
Drukowane męczy każdego inaczej, ale męczy.

Dlatego, kiedy na moją skrzynkę mailową przyszło zaproszenie Zastępcy Prezydenta Poznania na spotkanie grupy ekspertów do współpracy w ramach think tanku miejskiego i wraz z nim w załączniku nowa Strategia rozwoju miasta Poznania 2020+, to uczucia miałam mieszane.
Z jednej strony satysfakcja, bo to przecież znak, że człowiek żyje i coś znaczy. Z drugiej 70 stron tekstu do przeczytania i obciążenie doświadczeniem pracy nad wieloma poprzednimi strategiami, planami, politykami i projektami, nad którymi się pochylałam. Walczyłam wtedy najpierw ze zmęczeniem drukowanym, a potem z próbą wdrożenia i rzeczywistością, która zazwyczaj mocno weryfikowała i koncepcje i plany. Po tych wielu próbach został dystans do dokumentów, które mają zmieniać świat.
Moja wiara w mądrość ludzi i sens współpracy jest jednak silniejsza, niż niechęć do drukowanego i spadek zaangażowania. Przeczytałam Strategię, poszłam i tu pierwsza niespodzianka. Na zaproszonych gości czekały materiały – wydrukowany tekst Strategii (70 stron tekstu i tabel) oraz specjalne kolorowe wydawnictwo, które w sposób niezwykle przejrzysty, czytelny z wykorzystaniem rysunków, prostych schematów prezentuje założenia strategicznych zmian.

Ktoś pomyślał, ktoś dopilnował, ktoś porządnie zrobił. A ja po raz pierwszy jako zagorzała czytelniczka strategii, planów i polityk odniosłam wrażenie, że ta Strategia, podobnie jak nasze miasto – ma być dla ludzi i z myślą o nich.
Strategia powstawała ponad rok. Brałam udział w społecznych konsultacjach dla mieszkańców, orgaznizowanych w tym czasie w wielu miejscach i terminach w Poznaniu. Spotykali się na nich przedstawiciele różnych grup społecznych i czułam, że biorę udział w dialogu.
W strategii znalazłam zapisy, świadczące, że konsultacje były ważnym źródłem informacji o oczekiwaniach i potrzebach poznaniaków.  To wszystko mnie cieszy i nakręca.
Drugi ważny komunikat usłyszałam już podczas spotkania. Zastępca Prezydenta, pan Mariusz Wiśniewski podkreślał kilka razy, że władze naszego miasta dążą do likwidowania „sektorowych silosów” czyli takiej organizacji zadań publicznych, która usztywnia urzędników i powoduje, że wielu ważnych dla ludzi projektów nie można wdrożyć z powodu sztywnych zapisów o zadaniach wykonywanych przez poszczególne wydziały. Podam przykład z mojego ogródka. Edukacją zajmuje się Wydział Edukacji. Ale ważne działania edukacyjne, które są nam w danym momencie jako społeczności miasta potrzebne (np. edukacja równościowa, edukacja na temat przemocy, edukacja obywatelska i dla demokracji, czy choćby edukacja w zakresie segregacji odpadów ) pozostają poza planami tego Wydziału i samorządu, bo ten nie wtrąca się w zakres merytorycznego procesu edukacji. Inny przykład. Sprawy seniorów przypisane są Wydziałowi Zdrowia. I w sytuacji, kiedy zabiegamy o utworzenie nowoczesnego miejsca rozwoju, spotkań  i kulturalnych zdarzeń dla seniorów, to należałoby sięgnąć po kasę do Wydziału Kultury. Ale to już inny Wydział, inne zadania i połączenie jest bardzo trudne, a większość ludzi nie rozumie, na czym ta trudność polega.
Dobre i potrzebne pomysły umierają między tymi urzędniczymi silosami. A mnie najbardziej interesuje to, co na pograniczu, bo właśnie tam jest najciekawiej.
W spotkaniu uczestniczyło wielu znanych i cenionych specjalistów z różnych dziedzin. Ludzie z pomysłami i doświadczeniem. Wielki zasób naszego miasta. I moja wielka nadzieja na realną zmianę.

Mailowe zaproszenie na spotkanie kończyło się słowami : Chcemy wzmacniać debatę publiczną w mieście, tworzyć dla niej nowe formy oraz dostarczać liderom syntetycznej wiedzy pozwalającej podejmować lepsze decyzje. Postawiliśmy przed sobą zadanie inspirowania liderów do szerszego, wielowymiarowego spojrzenia na rzeczywistość. 
Czuję się zainspirowana i namawiam do aktywności.
Warto i trzeba.
Czytaj więcej »

Jak mnie Maciej sponiewierał

07:53
Wczorajszy wieczór zapisuję w rejestrze „niezapomnianych”. Przy okazji bardzo ubolewam, że w ludzkim mózgu nie ma funkcji „odzobaczyć”. O ileż nasze życie byłoby łatwiejsze. Ale skoro nie ma, to żyć trzeba z zobaczonym, wysłuchanym i przeżytym. A wszystko przez spadek czujności, zbyt małą wyobraźnię i przekonanie, że słowa Stańczyka z Wesela „Świętości nie szargać, trza by święte były” wszyscy wzięli sobie do serca.
Otóż  nie wszyscy i teraz już wiem na pewno, że chyba tylko nieliczni. Maciej na pewno nie! W dodatku na tym kalaniu wszystkiego i wszystkich robi karierę, a ja mu to wczoraj ułatwiłam, kupując bilet do Auli Uniwersyteckiej na koncert Maleńczuka. (w tym miejscu uderzam się w pierś i głośno mówię „mea culpa”, bo przecież mogłam nie kupować, nie uczestniczyć, nie zabierać znajomych….tych „nie” mogłoby być znacznie więcej).
Stało się. Poszłam i mnie sponiewierał.

Już sam początek koncertu zwiastował kłopoty, bo kiedy ten bard uliczny, śpiewający, jak sam mówi „na stricie”, zapowiada , że opowie nam swoje życie, to można się spodziewać przeżyć ekstremalnych.  No i tak było. I wcale nie myślę tu o piosenkach, czy tematyce wspomnień z więzienia lub z kontaktów z krakowskimi menelami, pijakami, narkomanami. W tej materii ćwiczy mnie kino, literatura i choć sama nie ćpam, nie piję, nie uprawiam przypadkowego seksu w publicznych toaletach, to dzięki uczestnictwu w kulturze(!) nadążam i już się nie dziwię.
Maciej sponiewierał mnie skutecznie przez ucho. Głownie zrobił to mówiąc rzeczy, od których ja słabnę oraz używając publicznie słów, które znam i które systematycznie wchodzą do oficjalnej polszczyzny, ale pierwszy raz miałam okazję słyszeć je (i to w takim natężeniu) w Auli Uniwersyteckiej – miejscu dla mnie świętym i przynależnym kulturze wysokiej. Ze sceny przez wszystkie głośniki leciały wszystkie polskie wulgaryzmy, jako wzmocnienie opowiadanych anegdot , dowcipów i życiowych historii.  Za to padały wielokrotnie i różnorodnie. A w przepięknej Auli siedziało prawie tysiąc osób i pewnie część, jak ja, zadawała sobie pytanie „co ja tutaj robię”.
Nie przywołam tych słów, bo wszyscy je znamy, a żadnej finezji lub nowatorstwa w ich użyciu nie było. Ot! zwykły standard polskiej ulicy, gdzie bez przywołania najstarszego zawodu świata zdania zbudować nie można, a porównanie do męskiego narządu płciowego jest obowiązkowe przy opisywaniu emocji lub wielkości. Na ulicy nie dziwi. W Auli UAM wali po uszach i rozkłada człowieka. Znaczy się mnie!
I tu refleksja, że ludzie te jego teksty nagradzali brawami. To mnie zastanawia. Nie słyszą? Nie razi?

Były także dowcipy w rodzaju „ Jak długo Cyganka zachowuje cnotę? . Tak długo, jak jest silniejsza od młodszego brata, szybsza od starszego i dopóki ojciec nie wyjdzie z więzienia”. Rechot. Ze sceny i z sali. I brawa! Matko jedyna, ile to się człowiek dowie o swoim plemieniu w czasie jednego koncertu w Auli Uniwersyteckiej.
W trakcie tego wieczoru były także momenty  przedziwne. Pierwszy raz w życiu widziałam artystę, który ze sceny rozmawiał z widzem. Na początku koncertu nie mogłam zrozumieć, co Maleńczuk mówi. Słowa zlewały się ze sobą. Myślałam, że to ja nie słyszę, ale jeden z widzów siedzących na balkonie obcesowo zażądał poprawy jakości dźwięku. Inni potwierdzili jego żądania. Tu skonfundowany „artysta” najpierw zapytał „a co ja mam z tym zrobić?” i zadumał się przez chwilę. Potem stwierdził, że takie teksty wybijają go z transu, a potem już do końca koncertu, co jakiś czas mało grzecznie przywalał niezadowolonemu, A to coś o inteligencji niektórych, a to o niedosłuchu, a to złośliwe pytanie „czy teraz słyszy”.
No i właściwie, co ja się temu dziwię – jak ulica, to ulica!

Anegdot Maleńczuka nie przywołam, bo nie były zbyt śmieszne, za to mocno rynsztokowe. Niech sam sobie weźmie za nie odpowiedzialność. Za to wzruszył mnie , kiedy poprosił, by nie klaskać do jego wielkiego radiowego przeboju, bo polskie poczucie rytmu jest takie, że nawet muzyk, który zna i wykonuje utwór od lat, na pewno się pogubi i zapomni  w wyniku tego klaskania, co gra! No i dzięki tej interwencji wysłuchaliśmy w ciszy tego kawałka, choć nogi rwały się do tańca, a ręce do wybijania rytmu.
Mam wrażenie, że w ciągu tego jednego wieczoru przywalił wszystkim. Politykom wywoływanym po kolei z imienia i nazwiska, innym artystom wymienianym z nazwiska i tytułu piosenki, Polakom en block i tym, którzy kupili bilety na jego koncert, młodym i starym. Taka konwencja artystyczna.
No ale nie ma co się użalać, bo bilet kupiłam dobrowolnie, a jako unikająca kolorowej prasy wpadłam w nieswoje klimaty. Potwierdza się, że wiedza to podstawa.
A może stało się tak dlatego, że podobnie jak sam artysta i większość Polaków wyznaję zasadę, iż z niektórymi twórcami jest jak z alkoholem. Wiadomo, że się nie uda , ale trzeba próbować.

Na początku koncertu Maleńczuk powiedział, że cieszy się, iż udało mu się wypełnić tę piękną salę.
Na końcu ja zadawałam sobie pytanie:
Wypełnić, wypełnił!
Tylko po co?
Czytaj więcej »

Demolka

13:13

Szczęśliwie wróciłam. I żeby było jasne, szczęśliwie nie znaczy szczęśliwa. Moja przyjaciółka oburzyła się okrutnie, kiedy zapytana o kondycję po  powrocie odpowiedziałam, że przeżyłam sanatorium,  a teraz należy brać się za życie.  
Jakie brać się? Jakie za życie? – odrzekła i gwałtowne emocje, aż ją cofnęły o pół kroku. Ty to cały czas żyjesz, jak panisko! A ja codziennie muszę do tej roboty!
Popatrzałam na nią uważnie, przypomniałam sobie nasze ostatnie długie rozmowy i doszłam do wniosku, że nie mam dość odwagi, by tłumaczyć tej zmarnowanej pracą i utrutej codzienną rzeczywistością kobiecie, że sanatorium na skierowanie z NFZ, w moim wieku, z moją wątrobą i w podkarpackim to wcale nie taki cymes.
To nawet może być w skrajnym przypadku szkoła przetrwania a tym, co przetrwali należy się order.

Nie pociągnęłam tematu, bo wizja konfliktu z przyjaciółką była bardzo niesympatyczna, a determinacja na jej twarzy zwiastowała trwały konflikt. I po co mi to? Poczekam, aż wreszcie sama złoży wniosek, pojedzie i doświadczy. Wtedy pogadamy. Ale pewnie, jak poczyta moje pisanki, to nie złoży.
Gdybym tak miała napisać, co dobrego mnie tam spotkało, to radośnie oświadczam, że kręgosłup mam jak nowy i śmigam jak nastolatka. Oczywiście zaraz po tym , jak się wyprostuję, co jednak sprawia pewien kłopot. Potem już leci. Znaczy lecę. No i na tym plusy, by się skończyły, co jest zresztą całkowicie zgodne z prawami życia, że jak się polepszy, to się popieprzy i nie można w życiu chcieć za dużo. Szczególnie od NFZ w Iwoniczu.

W tym okresie podziałów całego narodu na frakcje lepszego i gorszego sortu powinno się chyba jednak pytać potencjalnych kuracjuszy o ich poglądy społeczno-polityczne, bo można ludziom zrobić krzywdę wysyłając ich w krainę innej opcji. Ja mam w sobie mocne przekonanie, że nie dam się sprowokować, ale niektóre obrazki, które oglądałam w kurorcie bardzo irytowały. Najpierw myślałam, że to pojedyncze przypadki i tzw. wypadki przy pracy. Po trzech tygodniach wróciłam z przekonaniem, że Podkarpacie, a szczególnie Iwonicz, to inny świat i zupełnie inni ludzie.
Zacznę od początku tej kilkukilometrowej miejscowości. Kilkanaście metrów za skrętem z głównej szosy na jedyną główną drogę Iwonicza stoi chałupa, na której wisi kłująca w oczy reklama tej treści „Gazeta Polska tygodnik lepszego sortu”. Przejeżdżałam koło niej kilkanaście razy w tygodniu i nie napiszę tu, co myślałam o właścicielach tej chałupy, którzy przyozdobili swój dom takim pięknym komunikatem. Bo co myślę, o tej gazecie i twórcach tej reklamy oraz narodowego podziału, to wiadomo. Gdybym nie była zobligowana do leczenia (zwrot kosztów w razie rezygnacji), to wyjechałabym z tego regionu po pierwszej lekturze tego ujmującego tekstu. Nie mam zdjęcia dobrej jakości, bo wszystkie wyszły poruszone. Ręce mi się trzęsły ze złości, co widać.

Jako ten gorszy sort doświadczałam jednak kolejnych życzliwości ze strony miejscowych  decernentów lub działaczy. Byłam  w wielu uzdrowiskach polskich i wiem, jak się pięknie rozwijają. W żadnym nie spotkałam jednak czegoś takiego, co jest na tym zdjęciu. To żelazna brama strzegąca wejścia na uzdrowiskowy deptak. Nie wiem, kto miał taki pomysł i czemu ma to służyć, ale brama solidna jak byk, zamyka ( a raczej utrudnia) wejście do części uzdrowiskowej.

Przyzwyczaiłam się już, że w uzdrowiskach baza lokalowa jest wykorzystywana bardzo konsekwentnie. Gdzie się da, są kuracjusze. Nic dziwnego. Uzdrowiska z tego żyją i tak powinno być. W Iwoniczu jednak zupełnie inaczej widzą ten problem. Baza sanatoryjna (hotelowa) jest tutaj dość skąpa, za to najwięcej miejsca zajmuje dyrekcja uzdrowiska mieszcząca się w największym i najbardziej okazałym budynku, Starym Pałacu. Tym samym nie ma tam już miejsca na  porządną elegancką kawiarnię, czytelnię czy inne jakieś równie frywolne miejsce dla kulturalnych ludzi. I w całym mieście eleganckiej kawiarni, takiej w której chce się przysiąść, po prostu nie ma.

W Iwoniczu żądny wrażeń kuracjusz może jedynie iść na setkę do knajpy i tam codziennie dancingować w rytm ulubionego przez właścicieli disco polo. Knajpy w samym centrum są trzy, a jak się pojawiła czwarta kawałek dalej, to już chętnych zabrakło. I jej menager wpadł do naszego sanatorium na kolację. To znaczy myśmy jedli, a on wpadł. Jezu! myślałam że się udławię, kiedy nagle w tej małej salce, gdzie dwadzieścia pięć osób spożywało w skupieniu po plasterku wędliny bez śladowych nawet ilości czegokolwiek warzywnego, facet o aparycji umięśnionego goryla wrzasnął gromkim głosem „Cześć Stare Łazienki”.

I najpierw chciałam się oburzyć, że może ja i nie najmłodsza, ale żeby zaraz tak publicznie stara i jeszcze łazienka? Ale lotność moja była jednak wielka, bo zrozumiałam, że to była w lokalnej odmianie eleganckiej polszczyzny forma powitania. Taka trochę wojskowa, trochę chłopięco zalotna, co razem przypomniało mi sceny z Ferdydurke i natychmiast uznałam, że mam kontakt z prawdziwym Człowiekiem i żadne tam „dzień dobry Państwu”, lub jakieś inne frykasy językowe, tylko bach! „Stare łazienki”, bo w takim sanatorium nas zdybał na kolacji. Przełknęłam, co miałam przełknąć i aby nic nie uronić z tego wystąpienia menagera skupiłam się już tylko na nim. Generalnie zachęcał do udziału. Jego lokal nazywał się „Glorietta” i oferował dancingi…. taniej niż u konkurencji. A tym, którzy przyjdą całą grupą , to menager obiecał….darmowe drinki, a nawet pół litra. Tu padły pytania o wielkość grupy, a mój iwonicki idol zarechotał gromko i powiedział „Przyjdźcie, to pogadamy i tylko pamiętajcie powiedzcie, że wy Stare Łazienki”.  
I poleciał zachęcać do kolejnego sanatorium. W Białym Orle przynajmniej powitanie w tej lokalnej formule jakoś lepiej brzmiało, bo jednak „Cześć Białe Orły” to nie to samo, co „Cześć Stare Łazienki”. Nie wiem, czy wchodził także do sanatorium „Pod Jodłą”. Może ominął, bo tu mógłby mieć pewien kłopot z deklinacją (chociaż „cześć podjodły” brzmi zupełnie nieźle!). Na temat tego, że kuracjusze mają zakaz spożywania alkoholu, nikt się nawet nie zająknął. A mnie przeszedł apetyt na wszystko, gdy pomyślałam sobie, że ten facet może mieć nawet wyższe wykształcenie i właśnie takie „swoje chłopy”, jak on, decydują o charakterze tego wiekowego uzdrowiska.

W zakresie gospodarowania potencjałem w Iwoniczu zaskoczyła mnie jeszcze jedna rzecz – ewenement absolutny na skalę europejską. W każdym zdroju pijalnia wód jest punktem centralnym uzdrowiska, budynkiem najważniejszym, pielęgnowanym i eksponowanym. W Iwoniczu pijalnia jest bardzo piękna, ale schowana za innym starym budynkiem.
I pewnie dlatego zamiast ją wykorzystać dla kuracjuszy i turystów, zrobiono z niej… magazyn ławek. Lecznicze wody podawane są w maleńkim pomieszczeniu. W pozostałych są magazyny. A w zabytkowych podcieniach zamiast kawiarnianych stolików, koncertów lub innych ekscesów uzdrowiskowych są obrzydliwe stragany, na których można kupić obrzydliwe pamiątki wyprodukowane w Chinach i nawiązujące do kultury polskiego Podhala (barany, kierpce ciupagi, chustki kolorowe) oraz Pomorza (bursztyny na wisząco i leżąco oraz w butelkach). Obejrzałam te stragany i jestem przekonana, że wszyscy wystawiający tam swe towary mieli w umowie obowiązek zaopatrywać się w jednej hurtowni. Zainteresowanie tymi towarami prawie żadne.
Trzy tygodnie obserwacji i dociekań i nadal nie mogę zrozumieć, jak tak można marnować zasoby i ludzkie i lokalowe. Komuś odebrało rozum. Albo ja jestem z innej bajki.
Zwieńczeniem moich iwonickich zadziwień była ostatnia rozmowa z lekarką sanatoryjną. Każde ze spotkań z nią stawiało mnie w stan osłupienia. Ale na koniec Pani Doktor pyta mnie, jak się czuję i jak oceniam pobyt.

- Czuję się znakomicie! Zabiegi bardzo mi pomogły. Ale zabrakło mi codziennej porannej gimnastyki. Dlaczego nikt jej w uzdrowisku nie prowadzi? No wie Pani! Taki poranny rozruch na świeżym powietrzu z trenerem, który zachęca i mobilizuje. Dla wszystkich kuracjuszy, którzy chcą wziąć udział….
 Tu chciałam przywołać przykład z Polańczyka, gdzie lekarz zwoływał kuracjuszy i  sam prowadził gimnastykę. Ale zamilkłam, bo oczy Pani Doktor zrobiły się większe niż oprawki. Przyglądała mi się, jak jakiemuś nadprzyrodzonemu zjawisku.

- Pani za wiele wymaga! – usłyszałam
Do pełnego obrazu moich polsko-polskich kontaktów dodam, że miałam okazję przeżyć tam majowe święta i był to wielogodzinny hardkor bogoojczyźniany w wydaniu lokalnych notabli i kleru, a ja byłam gotowa wracać do mojego kochanego miasta na piechotę. W dodatku przez trzy tygodnie z uwagą czytałam tablice informujące o wykorzystaniu środków unijnych. Naliczyłam w Iwoniczu lub w bliskiej okolicy ponad pięćdziesiąt takich tablic z niewyobrażalnie wielkimi kwotami, w dodatku wszędzie widać wpompowane w rozwój regionu pieniądze. Ale w rocznicę wejścia do Unii, nigdzie nie było żadnej flagi unijnej. Nawet na urzędowych budynkach.

Było i jest mi po prostu wstyd.
Jedno wiem po tym pobycie. Kiedy pani Szydło mówi o  Polsce w ruinie, to z pewnością myśli o głowach Polaków.
Nie mogę się pozbyć wrażenia, że to w nich jest kompletna demolka.

 

 
Czytaj więcej »

Jak Ona

07:49

Była z tych, co to „nie do zdarcia”. Wielodzietna rodzina, kilka etatów, praca społeczna. Tylko czasem, i to już po odchowaniu dzieci, prawo do odpoczynku czyli krótkiego wyjazdu z rodziną. Kiedy dzieci były małe, budowali własnymi siłami dom. To zrozumiałe, że wtedy każdą chwilę wolną poświęcała na pracę. Dlatego nawet nie myślała o dłuższym wakacyjnym wyjeździe. A potem już tak zostało. Najwyżej dwu lub trzydniowy wypad. I marzenie, że kiedyś uda się na dwa tygodnie.  Miało się udać w czerwcu.
I już się nie uda.
Poznałyśmy się kilkanaście lat temu. Miałyśmy razem pracować w dużym projekcie. Była bardzo skromna i bardzo onieśmielona. Może nawet zbyt skromna i zbyt wycofana, jak na zadanie, które musiała wykonać, ale widać było od samego początku, jak bardzo chce pokonać własne słabości i zrobi wszystko, by było dobrze. Koordynowałam prace zespołu, którego była częścią i nasza współpraca układała się znakomicie. Z każdym kolejnym wykonanym wspólnie zadaniem zbliżałyśmy się do siebie i wkrótce zaprzyjaźniłyśmy się. Dzisiaj przypominam sobie nasze rozmowy i dochodzę do wniosku, że Ona zawsze opowiadała o swoich marzeniach. Bardzo nieśmiało zresztą, bo tkwiła w przekonaniu, że nie zasługuje na ich realizację. Zawsze był jakiś powód – a to mankamenty urody, a to luki w wykształceniu, a to  zbyt małe doświadczenie. Spotkałyśmy się na tyle późno, że ominął nas etap marzeń o dobrym życiu naszych dzieci, o cudzym szczęściu. Ona marzyła ….o czasie wolnym, o czasie dla siebie, dla swoich zainteresowań.  O uwolnieniu się od przytłaczających obowiązków i ciągłej gonitwy. Była wiecznie w robocie lub w drodze do niej. Namawiałyśmy się na różne wspólne ekscesy, wypady i przygody, gdy tylko Ona przejdzie na emeryturę. Zostało jeszcze tylko kilka miesięcy i miała złapać oddech. Żadnej z nas, nawet przez myśl nie przeszło, że w jej życiu pełnym zobowiązań, może tego czasu dla siebie po prostu zabraknąć. Była zdrowa, uśmiechnięta, pełna życia, a wiadomość o jej nagłej śmierci była jak świst miecza. Niespodziewana i straszna.
Drugi tydzień nie mogę się pozbierać.
Myśl o mojej nagle zmarłej Przyjaciółce nie chce mnie opuścić. Mam wyrzuty sumienia, że nie oponowałam, kiedy podejmowała kolejne dodatkowe prace. Bełkotałam tylko coś bez sensu o rabunkowej gospodarce własnym organizmem i że tak nie wolno. Ona kiwała głową i mówiła, że to tylko na chwilę. Bo ktoś, coś zawalił i ją poprosili o pomoc. Albo, że musi trochę dorobić, bo chce kupić nowy samochód, żeby dojeżdżać do pracy. Boże, jacy bylibyśmy mądrzy, gdybyśmy mieli ciut więcej wyobraźni.
W pierwszym tygodniu po jej śmierci, myślałam tylko o Niej. Dziś myślę o tym, co powoduje, że kobiety potrafią się, aż tak zaangażować, by w pewnym sensie stracić kontrolę nad własnym życiem? Skąd w nas taka wiara, że „damy radę” (pomijam społeczny i polityczny kontekst tego zwrotu, ale to ulubiony zwrot wielu kobiet, który specjaliści od marketingu z PIS-u nam zabrali). Dlaczego nigdy nie myślimy, jaką cenę przyjdzie nam zapłacić za spełnienie tych wszystkich oczekiwań, które często bezkrytycznie przyjmujemy? I czy to coś, co nie pozwala nam dostrzec zagrożenia płynącego z nadmiaru i braku równowagi, to jest wrodzony optymizm, czy raczej głupota?

Wokół mnie jest mnóstwo tak zwanych silnych kobiet. Są w różnym wieku, ale to nie ma znaczenia. Są zaradne, uśmiechnięte, pracowite, zaangażowane i zagonione. Chętnie wzięły na siebie obowiązki, które kiedyś dzielili między siebie małżonkowie lub całe rodziny. Są bardzo odpowiedzialne i wszystkiego dopilnują. Ze wszystkim sobie radzą. Nie poddają się i zawsze znajdą rozwiązanie.
Dokładnie tak, jak Ona.
Czytaj więcej »