#teatr

Byłam w teatrze

11:00

Wczoraj poszłam do teatru. Dobrowolnie i z własnej inicjatywy. Poszłam z koleżankami, bo małżonek po ostatnim spektaklu, skruszon wielce poprosił, bym go więcej do teatru nie zabierała. „Tego się nie da wytrzymać” – powiedział i musiałam mu przyznać rację. Łatwo nie było. Ale ja jestem bardzo odporna na ciosy, więc poszłam po raz kolejny i jeszcze namówiłam zawsze gotowe na wszystko moje koleżanki. Gdybym miała szukać winnych, to musiałabym uderzyć się w pierś własną  i przyznać, że nie poświęciłam czasu, by sprawdzić, na co idę i po prostu poszłam. No ale to w końcu nie jest żadne przestępstwo. Spodziewam się, że wiele osób tak robi. Ja od zawsze lubię teatr i to, co się w nim dzieje.
Spektakl zatytułowany „27 grudnia” w Teatrze Polskim intrygował mnie tym bardziej, że w okresie premiery nie było mnie w kraju i jakoś umknęły mojej uwadze wszelkie opinie na ten temat. No to poszłam.
No i tak w wielkim skrócie rzecz ujmując wyjścia są dwa. Albo ja się już do niczego nie nadaję i koniecznie muszę do rezerwatu, albo mamy jakiś taki stan schizofrenii społecznej, jakiś rozkład kulturowych międzypokoleniowych więzi, że młodzi mówią a starzy kompletnie nie rozumieją, o co im chodzi. I po co oni właściwe to mówią, robią?
To był spektakl o Powstaniu Wielkopolskim, w którym występują główni bohaterowie powstania, czyli Ignacy Paderewski, Franciszek Ratajczak i mieszkańcy Poznania, ale..
27 grudnia to spektakl, w którym zatarte zostają granice między przeszłością a teraźniejszością, życiem a śmiercią. W oswobodzonym z ograniczających zasad logiki świecie, prawdziwe postaci historyczne lądują w brzuchu bardzo głodnego skauta, Helena Paderewska staje się sufrażystką, a zawieszony między epokami książę Konrad przełamuje stereotypy rasowe. Równając fikcję z faktami, twórcy wyraźnie podkreślają swój dystans do inscenizowanego tematu.
Rozkładanie powstania na czynniki pierwsze idzie tu w parze z wiwisekcją sposobów teatralnej wypowiedzi. Z pomocą dzieci poszczególne sytuacje sceniczne stale zostają rozbrajane z powagi lub patosu. Młodzi aktorzy notorycznie wytykają fałsz, nadużycia i przekłamania. Próbują wprowadzić własne sposoby interpretowania historii poprzez dodatek absurdu, żartu i braku linearnej ciągłości.”
Korzystam z tego fragmentu recenzji pani Julii Niedziejko http://kultura.poznan.pl, bo ja sama nie umiałabym chyba opowiedzieć, o czym właściwie jest ten spektakl. Moje koleżanki i ja chodzimy do teatru co najmniej kilkanaście razy w roku. Czytamy, uczestniczymy w życiu kulturalnym, więc nie jesteśmy jakimiś niedouczonymi tumanami,  a raczej tumankami. Ale wczoraj byłyśmy zgodne, że to co zobaczyłyśmy, to jakieś nieporozumienie.
Pierwsza z moich przyjaciółek jest kobietą po przejściach. Mianowicie 14 lutego 2018r., w czasie pobytu w Gdańsku wykupiła bilety do Teatru Szekspirowskiego i tam obejrzała „Przebudzenie” – w reżyserii Marty Malinowskiej, spektakl gościnny Teatru Collegium Nobilium w Warszawie na podstawie "Bachantek" Eurypidesa. Na biletach był dopisek  „Spektakl dla widzów dorosłych - w spektaklu występują sceny nagości”. Po powrocie z Gdańska koleżanka długo nie mogła się otrząsnąć. Chyba jeszcze nie jest dość dorosła, ale długo opowiadała o koncepcji spektaklu, w którym aktorki, w kompletnej ciemności, ale za to na golasa, wykonywały bardzo udatnie ruchy kopulacyjne, a widzowie wyposażeni w latarki mogli oświecać to, co chcieli zobaczyć. Koleżanka do dzisiaj nie może się pozbierać po tym kontakcie ze sztuką. A właściwie do wczoraj, bo w połowie poznańskiego spektaklu, powiedziała „No i proszę, jak ja się myliłam! Myślałam, że gorzej być nie może, a jednak.”  
Druga z przyjaciółek, siedziała w sąsiedztwie kilku starszych pań, które przez cały czas głośno komentowały, to co działo się na scenie. Komentarze były na poziomie przedszkola. Na przykład  „ O Jezu! Widzisz go! Idzie tu!” albo „Tej! To jakiś twój kolega, że się tak na ciebie gapi?” Trochę, jak w cyrku.
Nie uwierzyłabym opowieści – ale osobiście przeżyłam.
Mnie spektakl po prostu znudził. Wysiedziałyśmy do końca, bo jeszcze nigdy żadna z nas nie wyszła w czasie spektaklu. Z szacunku dla pracy aktorów. Potem poszłyśmy na kawę, by się pozbierać po tym doświadczeniu. Wszystkie współczułyśmy aktorom! Naprawdę mają ciężko!
Mniej więcej po godzinie, odzyskałyśmy stan stabilny. I wtedy jedna  z nich wypaliła – a może ty nas specjalnie tam zaciągnęłaś, bo na scenie grzebanie w jelitach i wymioty? A ciebie ostatnio tematyka jelit mocno zainteresowała?
O matko!
Naprawdę!
A swoją drogą, gdyby ktoś mi powiedział, że na scenie będę oglądała grzebanie we flakach Franciszka Ratajczaka, poszłabym niechybnie na ten spektakl, by zobaczyć, po co tam grzebią.
Byłam, zobaczyłam i nie wiem.
A ja zawsze myślałam, że najbardziej lubię groteskę i grę z konwencją.
Chyba jednak muszę do rezerwatu!
Czytaj więcej »
#bezglutenu

Poświątecznie

09:46

Jak na neofitkę przystało, wpis będzie o jedzeniu. A właściwie o niejedzeniu. A mówiąc jeszcze dokładniej, o uważnym jedzeniu, a co za tym idzie i z tym się wiąże - o uważnym życiu. Zmiana w moim myśleniu następowała powoli. Żadne tam rewolucje, gwałtowne erupcje i kaskady. Raczej kropla, która drąży skałę. Ale jak już wydrąży, to nie ma powrotu do tego, co było.
W okresie przed świętami spotykałam się z różnymi osobami, które znając moje obecne zapatrywania na sposób odżywiania i wypływające z niego skutki, z troską zadawały mi pytanie „no i jak ty teraz przeżyjesz te święta”. Przy kolejnej osobie przyglądającej mi się z politowaniem, byłam gotowa nawet  uwierzyć, że czeka mnie cierpienie wielkie. I być może to będą najgorsze święta w moim życiu, bo jak wiadomo, wyrzeczenie się glutenu, cukru i chemicznych polepszaczy, to jest prawdziwy horror.
NIEDOPRZEŻYCIA !
Zmiana, którą wprowadziłam kilkanaście tygodni temu zagościła u nas na dobre. Najpierw stopniowo zmienialiśmy nasze postępowanie w kwestii żywienia. Stałam się tropicielką glutenu, cukru i chemicznych świństw dokładanych do produktów spożywczych.  Pół roku temu, nie uwierzyłabym, że to możliwe. A jednak!
Koleżanka moja, zapytała mnie „Ale co zrobisz, jak ja ciebie poczęstuję ciastem, które upiekłam dla ciebie”. Grzecznie podziękuję. Tak jak dziękuję tym, którzy mnie częstują papierosami lub alkoholem. Ja nie piję, nie palę, nie jem glutenu. I już. – odpowiedziałam.
No tak, no tak – usłyszałam, ale w jej słowach brzmiała ukryta wątpliwość, czy to na pewno ta sama kategoria. Bo jednak placek, to placek, a papierochy, to papierochy.
Inna z moich przyjaciółek, spotkana w szale przedświątecznych zakupów, zapytała, czy już wszystko mam zrobione. I w tej samej sekundzie dodała „No przecież! Zapomniałam! Wy teraz nic nie jecie! To nie musisz nic robić!”
Ależ my właśnie wszystko jemy! I ja w kuchni jestem częściej, bo moje gotowanie stało się dużo bardziej kreatywne i wymaga większej uwagi. Szukam fajnych i prostych przepisów i staram się mieć zawsze świeżo przygotowane potrawy. Wszystko musiałam sobie przeorganizować. Ale efekty są cudne i rekompensują wszystko. Ta odzyskana talia! Ten luz w opiętej niedawno sukience! Ten błysk w oku, energia i przekonanie, że konsekwentnie dbam o nasze zdrowie. Nie do przecenienia.
Potem zmieniły się nawyki związane z kupowaniem. I tu sukces wielki, bo nawet mój Małżon – miłośnik zakupów wszelkich, przyjął tę strategię – nie jesz=nie kupuj. Przez markety przelatujemy jak przeciąg, uzupełniając głównie jedynie zapasy warzyw.
I każdy dzień przynosi niespodzianki, związane z codziennym z życiem. Oto Małżonek w piątek przytargał dwa potężne korzenie chrzanu. A na co mi to? Rzekłam sceptycznie przyglądając się okazałym chrzanom, z których każdy mógłby służyć, jako atrapa kija bejsbolowego. Ja utrę – rzekł Pan Mąż. Nie będziemy kupować z konserwantami! Oj! Żebyś tylko nie zapomniał – odparłam nieufnie, nauczona wcześniejszym doświadczeniem odstępowania od zaplanowanych prac kuchennych. Pomyślałam, że niechybnie porzucony chrzan, łącznie z ideą ścierania go, wsadzę po świętach do ziemi i będzie wreszcie własny w ogródku. A co tam!
A tu proszę! Pan mąż wyszukał przepis, jak to się ściera chrzan i osobiście utarł.
Płakał przy tym rzewnymi łzami i kichał, a w trakcie tarcia wielokrotnie potwierdził, że roboty kuchenne wymagają siły i to jest naprawdę trudne zadanie. Ale chrzan mieliśmy całkiem własny – bez polepszaczy, octu i innego badziewia. Tym samym mój mąż dołączył do grona tych, którzy rozumieją, że współczesny prawdziwy mężczyzna musi samodzielnie zakisić kapustę, utrzeć chrzan i nastawić buraki na zakwas. Inaczej zgiń przepadnij! Nie przeżyje!

Moje kuchenne rewolucje sprawiły także, że odkryłam siebie, jako kreatorkę wypieków. Rozzuchwaliłam się i bezczelnie piekę chleb gryczany. Lekarz, który oglądał nas oboje w ubiegłym tygodniu wyraził pełne uznanie, dla naszych poczynań, tym bardziej, że nas ubyło i to sporo (razem 14 kg) , co jak wiadomo człowiekowi służy. A jak służy człowiekowi, to i służba zdrowia jest bardzo zadowolona. Ale spadek wagi zrobił na nim mniejsze wrażenie, niż fakt, że żyjemy bez kupowania chleba i bez ziemniaków, makaronów, ryżu i kasz. Patrzał na mnie z podziwem i powtarzał „brawo, brawo!”
Uniesiona tym podziwem, poszłam dalej. Po raz pierwszy w życiu upiekłam mazurka.
Był prawie taki, jak na zdjęciu. Zmodyfikowałam ździebko przepis z Internetu i upiekłam mazurka z pijaną śliwką. Czegoś tak pysznego to jeszcze nie jadłam. Śliwka mi się upiła wyjątkowo porządnie i mazurek wyszedł pierwsza klasa. Może w kategorii estetycznej nie wygrałabym pierwszego miejsca, bo muszę dopracować modyfikacje ingrediencji ciasta i wałkowania (którego nie znoszę!). Ale walory smakowe były przednie. Były! Bo to wszystko już zniknęło i mogę tylko opowiedzieć, że bez glutenu, cukru i polepszaczy żyje się całkiem dobrze.
Zostało tylko świetne samopoczucie! I misja, by przekonywać innych do zmiany.

Acha! i jeszcze nowe słowo – prozelita. To nowo pozyskany, zwykle gorliwy wyznawca i krzewiciel jakiejś religii lub ideologii.
Czyli synonim neofity.
 

 
Czytaj więcej »
#strajknauczycieli

Nauczycielkom

09:05

Patrzę na te wszystkie wpisy o nauczycielskich strajkach. Deklaracja, że popieram ten strajk, jest dla mnie tak oczywista, jak fakt, że oddycham. Jednak mam opór, przed powtarzaniem magicznego zaklęcia, by się trzymali. By nie ustępowali, bo dobro wspólne tego wymaga.
Dobro wymaga i niech się wszyscy strajkujący trzymają jak najdłużej. Oczywiste, że trzymam kciuki. Oczywiste, że wpłacam na konto wspierające strajkujących nauczycieli i - mam nadzieję - personel. Ale opór mam.
Skąd on się bierze i z czego wynika? Może z tego, że mówimy o strajku nauczycieli, a przecież nie ma bardziej sfeminizowanego środowiska, niż środowisko oświatowe. Więc może byłoby uczciwiej, gdybyśmy mówili o strajku nauczycielek (nieliczną grupę kolegów przepraszam). Kiedy zmienimy myślenie o tym, kim są strajkujący, to …. No właśnie.
Wśród strajkujących znajduje się armia moich koleżanek.

Między innymi  Małgosia. Znamy i lubimy się od lat. Z pasją uczyła geografii. Miała świetne pomysły i uwielbienie swoich uczniów. Dogadała się z każdym, nawet najgorszym chuliganem i obibokiem. Zanim rozpadło się jej małżeństwo, urodziła dwójkę dzieci i z mężem wzięła kredyt. Teraz sama z dziećmi mieszka w lesie, spłaca kredyt i z wielkim trudem wiąże koniec z końcem. Naprawdę  wielkim. Kilka lat temu, kiedy pojawiła się wizja braku etatu dla jej specjalizacji, namówiłam, by zrobiła uprawnienia i została dyrektorką szkoły. Tak się stało.  Rok temu wygrała konkurs. W tej nowej roli, odnalazła się dość szybko i z powodzeniem zaczęła wprowadzać potrzebne zmiany, rozwijać szkołę. Dzwoniłam do niej wczoraj. Zapytałam, jak sobie radzi. Mówiła o wrażeniu, że pływa w szambie i za chwilę się utopi. Od tygodnia wstaje przed świtem, by o 5 rano, być w szkole i doglądnąć wszystkiego. Wiadomo – egzaminy! Dyrektor musi odebrać dokumenty. Ludzi do pracy musiała wziąć z łapanki. W szkole siedziała do późnych godzin wieczornych. Od tygodnia jest tarczą dla wszystkich – sfrustrowanych uczniów i rodziców, wściekłych koleżanek i kolegów, oczekujących wizytatorów i urzędników z gminy. Do domu przyjeżdża w nocy. W lodówce tylko światło. Perspektywa przedłużającego się strajku po prostu ją przeraża, choć teraz po podwójnych egzaminach (gimnazjum i ósma klasa) jest jej już wszystko jedno. Tylko to niemiłosierne zmęczenie. O tyle jest w lepszej sytuacji od innych,  że jej pensji nie zabiorą, bo dyrektor nie może strajkować.
Albo Basia. Jest sama, a pensja nauczycielska jest jej jedynym dochodem. Strajkuje, jak wszyscy. Jeśli jej zabiorą pensję, po prostu nie ma za co żyć. Nie ma na jedzenie, nie ma na lekarstwa, których potrzebuje sporo. Nie ma na kogo liczyć, bo ma tylko stareńką mamę, zresztą byłą nauczycielkę z minimalną emeryturą. Basia mogłaby już iść na emeryturę, ale boi się tej zmiany i starości, jak mało kto. Bo starość nauczycielek, jest taka, jak ich życie. Pełna wyrzeczeń.
Ani jednej, ani drugiej, ani tysięcy im podobnych,  nie będę zachęcać, by strajkowały jak najdłużej. Nie mam odwagi, bo musiałabym powiedzieć, że mają wziąć na siebie wielką odpowiedzialność i poświęcić się.  Mówię, im że mają zrobić tyle, ile uznają, że chcą. Bo na szali stawiają swoje skromne życie, które wszyscy, konsekwentnie od wielu lat mają w głębokim poważaniu.

Kiedy o strajku nauczycieli w mediach mówią mężczyźni, zazwyczaj wspominają o misji tego zawodu, o odpowiedzialności za wspólne dobro, jakim jest edukacja, ewentualnie dorzucą coś o dobru uczniów. Jeśli są rodzicami, powiedzą jeszcze  o powołaniu.
Od 80. roku (wtedy podjęłam pracę w szkole) słuchałam tych argumentów, powtarzanych na okrągło. A teraz, kiedy nauczycielki i nauczyciele strajkują, rozpoczyna się w necie festiwal dopingu dla strajkujących – ? „musicie, dacie radę i jesteśmy z wami”. Trochę przypomina to dmuchanie pod narty Stocha albo narodowe trzymanie kciuków za siatkarzy.
Tylko kategoria inna!
Może w przypadku tej kobiecej walki o godność i przetrwanie, zamiast wrzasku, raczej zamilknąć?
Na pewno należy uszanować każdą decyzję strajkujących. Bo za strajkiem nauczycieli stoi armia kobiet i tysiące polskich rodzin opartych na nich, tak samo, jak nasza narodowa edukacja.
Czytaj więcej »
#byckobietaontour

On tour

07:36

Wiosna zrobiła w tył zwrot i na dworze zimno. Wyjęłam nawet rękawiczki i czapkę. Przydają się na rowerze właściwie przez cały rok, a szczególnie w kwietniowe poranki. Zwłaszcza wtedy, kiedy los obdarowuje hojnie i zupełnie niespodzianie. A tak zdarzyło się wczoraj, co zresztą jako kobieta dojrzała i głęboko wierząca w moc słowa, powinnam była przewidzieć.
Ale po kolei!
Najpierw był Wielkopolski Kongres Kobiet, na którym miałam zaszczyt występować wspólnie z Martą Klepką i Iwoną Guzowską w otwierającym kongres panelu zatytułowanym „Kobieta w drodze do siebie”. Rozmawiała z nami Agata Grenda. Pisałam o tym wydarzeniu na swoim blogu, podkreślając znaczenie tego rodzaju spotkań i potencjał wynikający z nowych znajomości. Kiedy na scenie spotykają się aktywnie kobiety, jest jasne, że prędzej czy później się zadzieje. Bo kobieca energia tak działa. Nie lubimy odkładać tego, co nas wabi, a jest z różnych powodów interesujące.
W tym przypadku reakcja po spotkaniu była szybsza niż zwykle, bo Marta Klepka natychmiast zaprosiła mnie na swoją konferencję, organizowaną w ramach projektu #byckobietaontour, która miała się odbyć tydzień później.  Panie (i panowie też!)  spotykają się w Poznaniu regularnie dwa razy do roku, w kwietniu i w październiku. 
Zaproszenie przyjęłam natychmiast, bo żelazo trzeba kuć póki gorące, więzi wiązać, relacje i mosty budować.  A poza tym sama chciałam zobaczyć. W ten sposób kolejną sobotę spędziłam na zlocie kobiet w poznańskim Starym Browarze, w hotelu Blow UP Hall.
Tym razem dla odmiany słuchając mężczyzn.

Mąż mój, człowiek oćwiczony przez życie, (w tym i  przeze mnie) nie zadawał trudnych pytań w rodzaju „dlaczego nie do ogrodu?, nie do kuchni?, nie do biurka nawet?, tylko do Browaru?” jednak wyraził nieśmiało pewne zadziwienie związane z programem, czyli udziałem mężczyzn na konferencji dla kobiet. W programie przewidziano jedynie wystąpienia mężczyzn z gwiazdami takimi jak Marcin Prokop,
Jurek Owsiak,
Piotr Gąsowski (w towarzystwie swego menadżera i przyjaciela Dariusza Staśkiewicza) i Tomasz Jacyków oraz wystąpieniami dwóch lekarzy dr. Eryka Matuszkiewicza (toksykologa) i dr. Szymona Kujawiaka (ortopedy). Wyjaśniłam, że kobiety mają wiele pytań, na które mogą odpowiedzieć wykształceni mężczyźni.
I pojechałam, bo ja właśnie jestem kobietą on tour.
I jakby tego nie ująć -  prawie w każdą sobotę!

Ale takich jak ja, jest więcej.
Przyjechały z różnych stron i wypełniły salę po brzegi. Marcie – odpowiedzialnej za przygotowanie tej imprezy mogę tylko gratulować! Wszystko przemyślane i dopięte na ostatni guzik. Świetna atmosfera i znakomita energia. Marzenie każdego organizatora takich wydarzeń. Największe wrażenie zrobił na mnie Marcin Prokop, który wziął na siebie ciężar pierwszego występującego. To wcale niełatwa rola, bo to on właśnie nadaje ton całemu spotkaniu. Był świetnie przygotowany, miał uporządkowany, ciekawy i zabawny wykład. I co najważniejsze - choć mówił miłe dla kobiecego ucha rzeczy, nikomu się nie podlizywał. A ja mam wrażenie, że to się rzadko zdarza, kiedy mężczyzna staje przed kobiecą widownią.

Marta zadbała nawet o niespodzianki i taką było pojawienie się Doroty Wellman, której głos nie wiadomo skąd nagle przemówił do zdezorientowanego dziennikarza.  Po chwili wyłoniła się z ciemności, by prowadzić kolejne spotkanie.  Zapewne nikt z uczestników konferencji tego momentu nie zapomni, a Marcin Prokop dostał od organizatorki kolejną okazję do barwnej opowieści o kreatywności kobiet. Brawo!

Wychodziłam z tego spotkania przekonana, że to dobra sobota. Tam była taka atmosfera, jaką lubię i która pozwala mi ufnie patrzeć w przyszłość, bo ja bardzo wierzę w siłę kobiet.
A w poniedziałek zadzwoniła Marta z prośbą, bym we wtorek rano spotkała się z nią w studiu radiowym przy mikrofonie i porozmawiała, o tym, jak się ma dojrzałość, emerytura do poszukiwania dobrego życia.
Więc wyjęłam z szafy czapkę i rękawiczki, wsiadłam na rower i mimo chłodu oraz rejterady Pani Wiosny, jak na kobietę on tour przystało, pojechałam do redakcji Radia Emaus.

Bo dobre życie wymaga aktywności, zaangażowania i współpracy.
I to jest prawda dotycząca każdego, bez względu na wiek.

 

Nasza rozmowa będzie na antenie Radia Emaus w najbliższy poniedziałek 15.04, o godz. 20
fot. Jakub Wittchen 
Czytaj więcej »
#szanujmyjelita

13 kilo

13:41

No i proszę bardzo - stało się! Ani się obejrzałam, a nowe nawyki żywieniowe wyrobione, rozwój w zakresie odżywiania organizmu pogłębiony, utracone rozmiary odzyskane. W dodatku mąż uśmiechnięty i zadowolony. I dla ścisłości: 13 kilogramów z obywateli zrzucone.
Z obydwu obywateli i w nierównym  podziale, ale ku wielkiej satysfakcji obojga. (tu fanfary!)
I wszystko trochę przez przypadek, a trochę z przekonania, że jak się już coś zaczyna, to trzeba iść za ciosem i drążyć temat. Etap drążenia trwa i nieustannie podążam wytyczoną ścieżką. I ze zdziwieniem odkrywam prawdy o funkcjonowaniu organizmu tak oczywiste, że aż mi wstyd, że jakoś nie miałam ich w głowie i nie stosowałam w życiu. Oczywiście bardzo wiele mądrych rzeczy znalazłam w książkach. To takie książki, które dotychczas raczej omijałam. Bo kto to czyta? Bo to nudne! Bo nie mam czasu. Ale kilka drobnych życiowych zakrętów z lekarzem w tle zmieniło moje myślenie. Ja nie mam żadnych wątpliwości, że nikt w NFZ nie jest zainteresowany moim zdrowiem. Pies z kulawą nogą się nie przejmie moim kiepskim stanem ogólnym. Najwyżej dostanę tabletki, by polepszyć coś tam i skierowanie na badanie krwi. I jak sama nie zmądrzeję, to na mądrość systemu opieki nie mam co liczyć!
Tymczasem zgodnie z tym, co wyczytałam  ostatnio w mądrych książkach (których prawie nikt nie czyta), wiele możemy zrobić dla siebie sami. I ja to właśnie robię, a zachwycona prostotą rozwiązań i poprawą komfortu życia, namawiam innych, by też sobie zrobili dobrze.
Niektórzy są oporni. Ale większość osób z mojego otoczenia słucha i podpytuje. Rośnie nasza świadomość, choć nadal bardzo ulegamy modom żywieniowym, okrutnemu marketingowi lub po prostu wpojonym lata temu przekonaniom, że coś jest zdrowe, więc trzeba to jeść!

O tym, że w głowach mamy nie najlepiej poukładane, świadczy historia, którą opowiedziała mi znajoma, szczęśliwa mama bliźniaków w wieku przedszkolnym. Otóż, jak wiadomo w przedszkolu najmądrzejsze są panie przedszkolanki. W tym, do którego chodzą jej bliźniaki, panie jakoś nie zauważyły, że cukier jest bardzo szkodliwy. Mimo wyraźnych próśb rodziców, by nie podawać cukru, dzieci dostają cukierki oraz wyroby cukiernicze. Znajoma opowiadała o podchodach,  które prowadzą z mężem, by obdarowane przez panie dzieciaki, odwieść od zjedzenia np. czekoladowego zająca. Żadne rozmowy nie pomagają i sceny powtarzają się systematycznie.
Żywienie z pewnością będzie jednym z tych obszarów działania placówek edukacyjnych, w których będą rosły konflikty i będą przybierały ostrą formę, jeśli nie nauczymy się szanować cudzych preferencji i przekonań.
W głowie mam osobistą rodzinną przygodę sprzed ponad pięćdziesięciu lat. Moja młodsza siostra od dzieciństwa miała silną alergię na ryby. Tak silną, że zapach ryb groził jej życiu. To były lata 60. minionego stulecia i możliwości diagnostyczne w porównaniu do dzisiejszych były prawie żadne. Podobnie jak wiedza zwyczajnych ludzi (w tym nauczycieli) na temat alergii. Kiedy siostra poszła do przedszkola panie zlekceważyły informacje o alergii i zaleceniach lekarzy, przekazane przez mamę. Tamtego dnia, na nasze szczęście panie nie zdążyły jej wmusić małej porcji rybki, bo już przy zupie przyjechało pogotowie i zabrało siostrę w ciężkim stanie do szpitala. Takie historie zdarzały się mniej więcej raz do roku. I zawsze w tle była jakaś pani wychowawczyni, która nie mogła uwierzyć, w to co moja mama mówi.
Obawiam się, że w kwestiach żywieniowych, nadal pokutują przekonania, że cukier krzepi, od mleka będziesz wielki, a zjedzenie trzech pączków to  dowód, że jesteś dzielny i fajny.

 
 
Tymczasem w naszym domu  od 6 tygodni nie ma glutenu, cukru i nabiału, z węglowodanów tylko kasza gryczana i jaglana, warzywa kilka razy dziennie, na stole królują kiszonki i warzywne zupy. I zgodnie z tym, co piszą w mądrych książkach – jemy mniej, nie odczuwamy głodu. Ja odzyskałam utraconą talię, mąż bez wysiłku  zawiązuje buty. Śpimy lepiej, myślimy sprawniej, energii mamy więcej. Po prostu sama radość.
No i teraz, po tym przydługim wstępie, wyjaśniam, że piszę o tym wszystkim, bo zmiana żywieniowa okazała się bardzo inspirująca. Wspólnie z moimi niezwykłymi koleżankami postanowiłyśmy poprawić stan wiedzy na temat tego,  co dotyczy każdego człowieka, czyli odżywiania oraz popularyzować wiedzę na tematy związane z naszym bogatym z życiem wewnętrznym. Czyli jelitowym!
Na tej stronie https://www.facebook.com/Podzielmy-si%C4%99-zdrowiem-405207726923856/?notify_field=website&modal=profile_completion&notif_id=1554402227485279&notif_t=page_fan  będziemy promować nowy styl życia wynikający z tej wiedzy.
Zaglądajcie!
Czytaj więcej »