Ty lepiej nic nie mów….

11:58

….bo ta małpa to wszystko opisze! - powiedziała moja serdeczna przyjaciółka do drugiej serdecznej przyjaciółki. I wszystkie zarżałyśmy radośnie. Ja na pewno rżałam z uciechy, bo los blogerów to podglądać i opisywać. I rżeć, jak się uda podejrzeć coś fajnego! A one – nie wiem! Ale też rżały. Może dlatego, że dzień był cudny i pogodnie nastawiał nawet do podglądaczy i opisywaczy, a może okoliczności przyrody sprawiły, że moje podglądanie i opisywanie wydawało się mniej irytujące. W każdym razie dyskusja nad tym, jak to ja sobie używam na blogu, obszczekując przyjaciół, zdominowała jesienno-letnie niedzielne przedpołudnie przy kawie. Zanim obszczekam po raz kolejny, chciałam zwrócić uwagę, że współczesny bloger piszący o swoim życiu właściwie ma obrzydliwie trudno, bo albo musi doświadczać jakiejś strasznej traumy i pisać o swojej walce, albo może pisać tylko o swoich zwierzętach, bo jedynie w tych dwóch przypadkach nikt mu nie zarzuci, że obszczekuje przyjaciół. Ja na szczęście doświadczam życia bez walki, za to mam wokół siebie ludzi niezwykłych, których bardzo lubię i życie moje jest bogate dzięki nim. No to się dzielę tym bogactwem obserwacji, jak czynił Kochanowski (np. fraszki dworskie) czy Mickiewicz (np. Pan Tadeusz). To tak dla przypomnienia!. Z pokorą stwierdzam, że z mniejszym talentem, ale z równym zacięciem korzystam z tego bogactwa przeżyć, którego mi KOCHANI i KOCHANE dostarczacie.
Więc do roboty.
W miniony weekend świętowaliśmy ważne rodzinne święto. Bardzo okrągłą rocznicę urodzin mojego męża. Kolejna zmiana prefiksu nie dodaje skrzydeł i wcale nie nastraja pozytywnie. Tym bardziej, trzeba było wymyślić coś, by nie tylko przeżyć ten dzień, ale jeszcze wzmocnić siebie na nowy etap życia.  
Postanowiliśmy spędzić ten dzień w gronie najbardziej bliskich przyjaciół i zafundować wspólny pobyt w atrakcyjnym, odległym od domu miejscu, posiadającym różne atrakcje oraz kucharzy i kelnerów. Polecam ten sposób, jako sprawdzony. Po raz pierwszy świetnie bawiłam się na imprezie, której byłam pomysłodawczynią i organizatorką. I żeby nie było wątpliwości – pieniądze, które wydaliśmy były dwukrotnie mniejsze, niż te, które wydałam 10 lat temu na imprezę z okazji okrągłych urodzin. Wtedy umordowałam się przed i po tak okrutnie, że, jak widać, tę lekcję od życia zapamiętałam na długo. I dzięki tamtemu doświadczeniu, szukałam innej formuły świętowania.
Zamiast urodzinowego obiadu z kawą, czy suto zakrapianej kolacji, płonących deserów i tortów ze świeczkami, szpilek i garniturów, był dobry hotel  w ładnym miejscu, smaczne jedzenie, wspólne uciechy w strefie SPA, ognisko, spacery po lesie, gra w kręgle i radość z bycia razem. Średnia wieku w naszej grupie była zbliżona do obchodzonego jubileuszu, więc wszyscy wyrośliśmy w tych samych klimatach. Śmieszyły nas te same dowcipy i bawiły podobne sytuacje. Sposób poprawiania nastroju także mieliśmy wspólny, ale wszystko z umiarem, bo średnia wieku nie tyle zobowiązuje, ile już nie pozwala na wyskoki i chwileczki zapomnienia. Choć muszę przyznać, że determinacja męskiej części zgromadzenia do pilnowania ognia rzuciła mnie na kolana. Wysiedzieć osiem godzin przy ognisku, to mi się nawet w najbardziej szaleńczych studenckich wyjazdach nie udało. A tu proszę jaka determinacja - nasi panowie umieli. I gdyby nie deszcz, to pewnie siedzieliby tam do końca świata. W wyniku tego wspólnego pilnowania ognia przeżyłam chwilę niezwykłą i bardzo inspirującą. Oto jeden z naszych gości, serdeczny przyjaciel, podszedł do mnie, mocno przytulił, zbliżył usta  do mojego ucha i wyszeptał – Masz fantastycznego męża! Jak dotąd mężczyźni w wyniku takiego zbliżenia gloryfikowali moje przymioty. A to kształty, a to talenty, czasem całokształt! I nagle -  masz babo placek!
Znak czasu? Czy tylko mąż nieprzeciętnie fantastyczny?
W tych zaskoczeniach nie byłam sama, bo po kres dni swoich zapamiętam minę mojej przyjaciółki, do której podszedł nagle jeden z biesiadników (nieznany jej wcześniej), przysiadł się bardzo blisko, objął ramieniem i zajrzawszy głęboko w oczy zapytał „No i jak kochanie? Jak się bawisz?” Kiedy zorientował się, że stan usztywnienia obejmowanego ciała jest co najmniej zastanawiający, odsunął się, przyjrzał z uwagą i bez najmniejszej konfuzji stwierdził „Ale grzywkę, to masz taką samą, jak moja żona”. No ale noc była późna, ognisko płonęło już wiele godzin,  a kolega ma kłopoty ze wzrokiem. Zresztą przyjaciółka szybko doszła do siebie i uznałyśmy zgodnie, że jednak lepiej kiedy pomylą cię z własną żoną, niż dowiedzieć się, że z fantastycznych rzeczy został mi już tylko mąż.

Jako formę wspólnej rozrywki polecam także grę w kręgle. Grałam po raz pierwszy w życiu i niby proste to ćwiczenie, a jednak najczęściej zaliczałam rynnę. Zaskoczyła mnie jednak inna przyjaciółka, która chyba wzmocniona wypitą metaxą, biła rekordy życiowe i wyczyniała cuda na torze. Pewnie nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że we wszystkich sportach, które dotychczas razem uprawiałyśmy, miała zawsze kłopoty z koordynacją ruchów. A tu proszę! Chwilami miałam wrażenie, że gdyby nie siła przyciągania, to by poleciała nad torem, z takim  zapałem, wdziękiem i zaangażowaniem rzucała kulą. A zachwyt na jej twarzy – niezapomniany widok.
Były także chwile pełne nostalgii i zadumy, jak to na dostojny jubileusz przystało. Jeden z naszych gości z troską przyjmujący fakt, że jubilat nie pije, przejął inicjatywę i natchnionym głosem zarządził: Panowie! Wypijmy zdrowie Witka! Chłop już nie pije! Trzeba wypić za niego i za jego zdrowie!

I takie to były naonczas gry i zabawy ludu polskiego!
I ja tam byłam!
I jadłam, i piłam!
A com widziała i podsłuchała,
Tom opisała!

 Bo takie prawo małp.

 
Czytaj więcej »

Kulturalne sznytki jednej emerytki

12:19

W najnowszym numerze mojego ulubionego „Coachingu” wyczytałam takie zdanie: „Aby uniknąć wypalenia, trzeba dbać o swój organizm przynajmniej tak, jak dba się o średnio lubianego psa: regularnie karmić, wyprowadzać na spacer i czasem pogłaskać”.

Autorem tego celnego spostrzeżenia jest podobno Wojciech Eichelberger, którego cenię za rzetelną robotę wykonywaną na rzecz upowszechniania zrozumienia człowieka w człowieku. Wszystkie jego artykuły pozwalały mi odkryć w sobie samej pokłady tajemne i często skutecznie wypierane. Nie dziwota, że myśl mi do serca przypadła. I została na dłużej. Tym bardziej, że jako zadeklarowana miłośniczka psów wyznaję zasadę, że nic, co psie, nie jest mi obce.
Po pierwszym zachwycie dla trafności tego spostrzeżenia przyszły jednak refleksje. No dobrze! Regularne karmienie rozumiem. Spacery także. W odniesieniu do człowieka myślę, że chodzi o zdrową dietę dostosowaną do potrzeb, a wyprowadzanie na spacer, to nic innego jak aktywność fizyczna. Rozumiem, stosuję i popieram. Nawet bym rzekła, że gotowość mojego organizmu do regularnego karmienia potrafi mnie zadziwić,  a umiłowanie aktywności fizycznej wyssałam z mlekiem matki i tak mi zostało. A więc nie ma żadnego konfliktu interesów.
A co z głaskaniem?
Tu jest kłopot. Szefa już nie mam, więc na uznanie w robocie nie ma co liczyć.  ZUS jest w kwestii głaskania mocno powściągliwy i jak czasem pogłaszcze, to się człowiekowi słabo może zrobić. Na męża (swojego!) też nie liczę, bo on już mi wszystko powiedział i nie będzie powtarzał. Poza tym mamy psa i w kwestii głaskania terierka mnie wygryzła! A głaskanie przez cudzego męża, niezależnie od wieku,  jest niebezpieczne. Zresztą - jestem już w okresie życia „wyglądasz dobrze” i nikt się do głaskania specjalnie nie pali. Z tych powodów trzeba to sobie jakoś samemu organizować.  I oczywiście myślę tu o głaskaniu, jako o doświadczaniu uczuć przyjemnych, wcale niekoniecznie dosłownie związanych z dotykiem.
W tej sytuacji najbardziej dostępna formą jest  samogłaskanie, czyli udział w kulturze i powrót do sprawdzonych z dzieciństwa sposobów doświadczania przyjemności – lektury i teatru. I tu zaczyna się problem, bo albo mam pecha, albo w kulturze dzieje się coś, co mnie wkrótce wykluczy z odbioru i pozbawi możliwości przeżywania przyjemności płynących z obcowania z kulturą. A już na pewno do cna wypali mój zapał.
Najpierw był cios czytelniczy. W ulubionym Radio Pogoda rozdawali książki. Zgłosiłam gotowość przyjęcia i w paczce przyszły dwie. Jedna z nich wydała mi się interesująca. Gruba powieść współczesnej autorki Marty Masady „Święto Trąbek”, zapowiadana jako „brawurowy debiut”  to historia trzydziestoparoletniej bohaterki, która miała być „mocną powieścią opisującą kondycję współczesnej kobiety”. Coś dla mnie! pomyślałam i dawaj, jak to dziecko naiwne, zaczęłam czytać. A potem z każdą stroną było gorzej. Jeśli to ma być prawda o współczesnej kobiecie, to znaczy, że żyję jednak na innej planecie,  bez żadnego związku z tym, co tutaj. Przeczytałam sto stron i nie zdarzyło się nic, co by uzasadniało dalsze czytanie. Za to miałam nieodparte wrażenie, że autorka postanowiła na język literacki przełożyć filmy pornograficzne (co jak wiadomo trudne bardzo, bo tam nawet dialogu nie ma) z drobiazgowym opisem wszystkiego, ubarwiając rozmyślaniami histerycznej bohaterki. PRZYJEMNOŚCI w czytaniu absolutnie ŻADNEJ! Chłam jakich mało! Po co to drukować?
No cóż wpadki się zdarzają, a darowanemu koniowi się w zęby nie zagląda! pomyślałam sobie i z przyjemnością pchnęłam nieprzeczytany egzemplarz dalej.
Ale w poszukiwaniu przyjemności czytania nie ustawałam. Nabyłam amerykańską powieść (znowu gruba  tak, jak lubię) „Małe życie”. Wyboru dokonałam po rekomendacji znajomej, która nie mogła się oderwać i przez kilkadziesiąt godzin czytała bez przerwy. Też chciałam się zapaść w książkę, więc kupiłam tę „Wyśmienitą, niepokojącą powieść, która z portretu pokolenia zmienia się w mroczną, choć przepełnioną czułością historię. To poruszające studium ludzkiego okrucieństwa ma bowiem kontrapunkt: pokrzepiającą moc przyjaźni”(opis chyba z okładki).  Teraz widzę, że w tych moich poszukiwaniach jest jakaś potrzeba znalezienia wspólnego języka ze współczesnym pokoleniem i zrozumienia go. Męczę się z tą książką, podobnie jak z poprzednią. Główny bohater, zamożny nowojorczyk się samookalecza. Opisów cięcia, blizn, ropiejących sznytów przeczytałam już tyle, że teraz boję się wziąć tę podobno obyczajową powieść do ręki. Mam wrażenie, że krew, ropa, wymiociny pochlapią mi pościel. Jestem w połowie i ciągle jeszcze mam nadzieję, że kiedyś dotrę do tego, co w tej powieści miało być poruszające. Na razie nie ma nic. Ale liczę się z tym, że jeśli nie zrezygnuję, to zamiast przyjemności czytania i rozumienia świata, zostaną mi trwałe sznyty i sznytki  wydziergane na mojej psychice.  
Po wpadkach czytelniczych przeżyłam także traumę teatralną.  Poszłam na spektakl „Sceny myśliwskie z Dolnej Bawarii” w Teatrze Polskim w Poznaniu. Wyszłam tak przygnębiona i przybita, że kilka dni dochodziłam do siebie. Spektakl nie zostawia złudzeń – wszyscy ludzie są podli, źli i obrzydliwi. I kat, i ofiara są tak samo okrutni i okropni. Wśród trzynastu bohaterów same szuje i szubrawcy, a na scenie okrucieństwa i obsceny tyle, że wrażliwszym może się zrobić słabo.  Właściwie, to na okładkach książek lub plakatach teatralnych powinno być ostrzeżenie o możliwości wystąpienia trwałych szkód psychicznych u osób o mniejszej odporności. I może należałoby podawać jeszcze adres do sprawdzonego psychoterapeuty, który potem człowieka poskleja.
Jeden z moich przyjaciół napisał mi ostatnio o  wyrwie psychicznej, której doświadcza obecnie w związku ze zmianami w naszym kraju. Wszystkimi – politycznymi, społecznymi i kulturowymi, bo one się kumulują i wzmacniają nawzajem powodując rozpad człowieka. Myślę, że takich rozbitych, z wyrwą jest obecnie bardzo wielu. Dotychczas chroniłam swoją kondycję psychiczną dobrą zmianą literaturą i teatrem. Ale teraz tam jest strasznie i ….. byle jak.
No to jak się głaskać?
Z psami jednak łatwiej.

Czytaj więcej »

Niedziela na leżaku

08:49

Leżę sobie na leżaku w moim ogrodzie i myślę, jak to dobrze, że naród biega, jeździ na rowerze i uprawia różne sporty.
Bo jak w Poznaniu organizują maraton, biegi, albo inne sportowe pospolite ruszenie, to mieszkańcy Antoninka zostają na pewien czas odcięci od świata. To znaczy świat ich odgradza barierkami i mogą się tylko z tego swojego fyrtla wydostać przez specjalne śluzy. To jest zawsze kłopot, bo sportowe pospolite ruszenie w liczbie kilkuset lub kilku tysięcy rusza się ciągle, a policjanci puszczający przez śluzę honorują tylko i wyłącznie niebieskie koguty na dachu. O reszcie cierpliwie stojących w długiej kolejce myślą chyba, że skoro lubią mieszkać w Antoninku, to na pewno lubią też w niedzielę stać w kolejce do przejazdu przez śluzę i czekać na zmiłowanie oraz wystarczająco długą wyrwę w rozciągniętym pospolitym ruszeniu. Każdy, kto raz tego próbował takiego przejazdu, dobrze wie o jakich emocjach myślę.
Ponieważ trzymam się zasady szukania pozytywów w każdej sytuacji, poszukałam i w tej. Oto mam wolną niedzielę. Bo nikt do mnie i ja do nikogo nie dojadę. Nie ma rodzinnego obiadu i przygotowań z nim związanych, nie podam nikomu kawy z ciastem i lodami. Jest piękna pogoda i są tylko dwa biegi – wolny i wolniejszy. I możliwe spotkanie z własnym myślami, co wcale nie jest takie proste. Co więcej, mam wrażenie, że coraz więcej ludzi biega i może dlatego z myślami własnym spotykają się rzadziej. A z własną odpowiedzialnością to już chyba wcale. Ta refleksja nachodzi mnie zawsze, jak tylko dopadnie mnie rządowe radio i telewizja, albo przeczytam gazetę. No to leżę i sobie myślę o tym, co mnie spotkało w tym tygodniu.
Najpierw spotkałam pewną starszą panią. Pani była w wieku mocno dojrzałym i śmiało mogłaby być moją matką. W moim dzieciństwie o osobach w tym wieku mówiło się, że stoją już nad grobem. Dziś zupełnie nieadekwatne określenie. Poznałyśmy się podczas posiedzenia Rady Seniorów Miasta Poznania, na które zaproszono Rady Osiedli, by wspólnie dyskutować o poprawie losu seniorów w Poznaniu. Zanim Pani podeszła do mnie, dowiedziałam się, że jest znaną społeczniczką od lat zaangażowaną w ważny dla naszego miasta projekt. Celowo nie piszę jaki. To w tej historii nie ma większego znaczenia. Na tym spotkaniu prezentowałam naszą pracę konkursową „Poznań naszych marzeń”, w której zajęłyśmy się głównie losem seniorów we wszystkich etapach senioralnego życia – czyli od narodzin seniora w wieku ok. 55 lat (to opinia szczególnie popularna w aptekach!), aż do późnej starości, której granica coraz bardziej się przesuwa. Znam żwawych dziewięćdziesięciolatków, więc śmiało możemy mówić o okresie 40-letnim w życiu człowieka. Przy tej rozpiętości  trzeba pamiętać o bardzo różnych potrzebach tej grupy społecznej. Takie było główne przesłanie naszej pracy.

Po prezentacji Pani podeszła do mnie. I z niezwykłą energią potrząsnęła moją prawicą. Uścisk ręki  miała prawdziwie liderski. W oczach zdecydowanie i determinację. I choć postury była bardzo drobnej, to emanowała siłą i było widać, że duch w niej wielki.
- Świetne wystąpienie! Gratuluję pani! – usłyszałam i miłe ciepło rozlało mi się w okolicach serca. Ja proszę Pani bardzo się cieszę, że Panią poznałam. I chciałabym z Panią pracować, bo Pani ma świetne pomysły – ciągnęła dalej i wręczyła mi plik kartek z informacjami na temat projektu, w który jest zaangażowana.
Ale jedno muszę Pani powiedzieć: na młodych ( w domyśle młodych seniorów!) nie wolno dawać żadnych pieniędzy. Młodzi nie potrzebują! Wszystkie pieniądze muszą iść tu! – i znacząco poklepała plik dokumentów projektu dotyczącego rozwiązywania problemów późnej starości. Skontaktujemy się! – i energicznie odeszła pozostawiając mnie w absolutnym zadziwieniu.

Tego samego dnia wieczorem rozmawiałam z młodą osobą (5 lat po studiach), która uruchamia własny biznes. Rozmawiamy o rozwoju pożądanym w jej branży. Przemiła młoda kobieta opowiada mi o swoich planach podjęcia ważnych studiów podyplomowych, na które bezskutecznie próbuje się dostać. Gdyby je skończyła, podniosłaby swoje kwalifikacje. Bardzo jej zależy, ale ….
- …chętnych tylu, a miejsc mało! I nie wiem dlaczego przyjmują takich starych, po czterdziestce i starszych! Na co im te kwalifikacje! Przecież powinno się stawiać na młodych! Prawda? – i patrzy na mnie szukając zrozumienia.

Uśmiecham się i opowiadam o spotkaniu z seniorką-liderką, a opowieść kończę refleksją, że w każdym wieku stosujemy sprawdzoną metodę z piaskownicy – łopatką po łbie, jak nam ktoś coś zabiera i jeszcze krzyk, że nam robią krzywdę. Bo moje jest najmojsze – jak mawiał mój kolega z podwórka.
I wiek – jak się okazuje nie ma żadnego znaczenia.

Bo póki życia, póty łopatka.

 
Czytaj więcej »

Dobry magazynier to podstawa

12:31

Za oknem gabinetu wrześniowe późne popołudnie. W oddali słychać szum miasta. Cisza i spokój. Po drugiej stronie biurka siedzi dojrzały mężczyzna, który wykonuje badania neuro-psychologiczne pozwalające określić przyczyny zaburzeń pamięci i problemów z uczeniem się. Badanie jest powszechnie znane i niezbędne wielu osobom w różnym wieku i różnych sytuacjach zdrowotnych i życiowych. W naszym wielkim mieście na NFZ nie można go zrobić. Wypadło z oferty, bo za drogie. Trzeba prywatnie. Przymuszeni sytuacją życiową korzystamy z oferty Pana Doktora. Bo to psycholog i lekarz w jednym. Nie, żeby jakieś tam pospieszne kursy i udawany doktorat, tylko porządne studia na jednym i drugim kierunku, na porządnych uniwersytetach i w czasach, kiedy nie wszyscy musieli skończyć podjęte studia. Dlatego siedzę spokojna i ufna. Choć diagnoza nie dotyczy mnie bezpośrednio, to absolutnie wpłynie na moje życie. Więc odczuwam pewien niepokój, ale dużo mniejszy niż małżonek, który był podmiotem bacznych obserwacji i testów podczas kilku sesji. Właściwie najbardziej się niepokoję o sposób, w jaki Pan Doktor przekaże trudne prawdy, bo dobrze wiem, że komunikacja z pacjentem  naszej służbie zdrowia nie wychodzi. Podobnie zresztą jak wielu innym reprezentantom pozostałych zawodów.
Na biurku leżą kartki zapisanych testów, opinia Doktora i blok czystych kartek. Przystępujemy do omówienia wyników badań, które sprawdzały funkcje pamięci. W zapisanej opinii aż roi się od –izmów. Tekst nic nam nie mówi. Jest najeżony trudnymi słowami i nawet jakbym to sobie głośno przeczytała, to raczej trudno byłoby ogarnąć i wyciągać wnioski, co dalej z tym fantem zrobić.
Pan Doktor jednak wie do kogo mówi. Bierze pierwszą kartkę.
- to badanie sprawdzało, jaki jest zasób Pana pamięci, czyli pamięć długoterminowa. Mówiąc tak obrazowo, jaki Pan ma magazyn – tu Doktor odchyla się na krześle i z uwagą spogląda na mojego małżonka.
- Panie kochany – mówi taki odchylony patrząc z podziwem – KGB, CIA, GRU i ABW mogą się przy Panu schować! Pan to masz magazyn! Naprawdę pogratulować! Szpica w populacji badanych! – dorzuca. I patrzy oczami pełnymi uwielbienia i szacunku.
Mąż rośnie w sobie, jako właściciel magazynu, a ja z nim. No proszę!
Dumna jestem niesłychanie.
Szpica! – no!no!no!
- A teraz niech pan sobie wyobrazi, że do tego magazynu zatrudnił pan magazyniera. I tym testem badaliśmy, jak ten magazynier się sprawuje (pokazuje kolejną kartkę z przeprowadzonych badań). I tu proszę pana wychodzi niezbicie, że ten Pana magazynier, to jest taki lekko wczorajszy. Jakby był po imprezie. Już się ubrał w garnitur i umył zęby proszę pana, ale jak tylko chce coś zrobić, to mu tak jakoś zdecydowanie gorzej wychodzi. I on w tej robocie jest, ale pracuje na pół gwizdka. Sam Pan wie, jak to jest na kacu. I z tym magazynierem musimy zrobić porządek. To znaczy z pamięcią operacyjną.
Opowieść Doktora wywołuje wesołość u mnie i małżonka. Sedno wypowiedzi nie przeraża.
- A proszę mi powiedzieć dlaczego ostatnio często idę gdzieś po coś, dochodzę w to miejsce i zapominam, po co szedłem  – pyta mój małżonek oświecony właściciel magazynu i magazyniera. A ja, mimo rozbawienia, nadstawiam ucha, bo moja turystyka piesza ostatnio także wyraźnie się nasiliła.
- To jest proszę Pana kwestia latarki, jaką ma Pana magazynier. Bo  w tym magazynie nie ma żadnego okna, czy innego źródła światła. On jest lekko wczorajszy, a latarka ma luzy na przegubach, czyli może źle świecić. Latarka to uwaga.
Ale to są proszę Pana sprawy do wyćwiczenia. Potem nastąpił długi wykład, na temat funkcjonowania mózgu i zależności naszej kondycji od wielu banalnych rzeczy – poziomu stresu, diety, higieny życia  prowadzony na podobnym poziomie przystępności.
Wychodzimy lżejsi finansowo, ale przekonani, że wiele spraw nam się wyjaśniło. Prosto z gabinetu biegnę na basen, gdzie od lat ćwiczymy z przyjaciółką. Ona przyjeżdża zawsze na ostatnią chwilę, bo to strasznie zapracowana i zestresowana kobieta jest. Przebieram się w kabinie i myślę o wizycie u Doktora. Kiedy wyszłam z kabiny, widzę moją przyjaciółkę, która chichocze wychodząc ze swojej.
- Co jest? – pytam zaciekawiona niespodziewanym atakiem wesołości
- Pamiętaj! Jakbyś mnie tutaj nagle zobaczyła paradującą na goluśko, to mnie cofnij proszę, bo mogę tak wparować na basen. Przed chwilą w pośpiechu rozebrałam się, spakowałam metodycznie wszystkie rzeczy do torby, w kolejności gotowej do wyciągania i już zadowolona wychodziłam z kabiny. Jeszcze tylko odwróciłam się kontrolnie, by zobaczyć, czy nic nie zostało na ławce. I co ! A tam mój kostium kąpielowy leży na ławce, a ja goła i w klapkach gotowa do wyjścia, z ręką na klamce!
-  To twój magazynier. Widać też się wczoraj nawalił, jak stodoła i dziś jest wczorajszy. I też ma słabą latarkę – mówię spokojnie. Nie martw się, o ile się dogadam z moim, to Cię zatrzymam. Gorzej, jak mój też się zbiesi! To wtedy ty lecisz goła, a ja za Tobą. Z przyzwyczajenia – dodaję, a oczy mojej koleżanki robią się coraz bardziej okrągłe.
A ja odwracam się spokojnie i idę na basen poćwiczyć. Z nadzieją, że i mój, i jej  magazynier po zajęciach poświecą latarką w tym kierunku. I że potem wszystko jej wyjaśnię mądrze i naukowo.
Ale pewności nie ma! Bo u mnie też magazynier lekko wczorajszy, a latarka z luzami.
I co z nim zrobić?
Czytaj więcej »