Opowieść wigilijna

11:05
Pewnie każdy ma własną. Każdy i każda. I na różnych etapach życiowych ten dzień inaczej pamiętamy i odbieramy. Moja Mama twierdzi, że to trudny dzień dla kobiet. W tym wypadku zgadzam się z nią całkowicie. Nawet jak już wszystko sobie ułatwię, to i tak jest on trudny. Co więcej – im więcej mam tych ułatwień, tym więcej pojawia się nowych trudów, które muszę pokonać. I najgorsze, co można zrobić w tej sytuacji, to przeczytać rano artykuł jakiegoś super specjalisty od przeżywania świąt z dobrą radą, że jeśli nie chcesz wejść w konflikt z najbliższymi, to pozwól im przeżyć święta tak, jak oni sami chcą. Podobnej głupoty, to jak świat światem nie czytałam i jak mi Bóg miły, próbowałam zastosować raz i już nigdy nie zastosuję, bo po prostu to jest nie do przeżycia.  
Wstałam wcześnie rano, żeby zdążyć. Teoretycznie wszystko już miałam przygotowane i przemyślane, ale przecież znam życie i wiem, że na świecie jest armia tych, co chcą mi życie utruć i na pewno chcą inaczej niż ja. W tej armii jest na pewno mój mąż ulubiony, który już od tygodnia deklarował, że przygotuje choinkę. Tak mu jakoś zeszło, że na deklaracjach się skończyło. Dlatego też wstał rano, żeby ją wreszcie zrobić. Ubranie choinki wymaga czasu, bo trzeba znaleźć i wyjąć wszystkie ozdoby, światełka i wszystkie uzbierane przez lata akcesoria, następnie oddzielić dobre, od tych które wymagały naprawy i się nie doczekały i nikt już nie pamięta, które są które.
Łatwo nie jest, bo zbiory, jak w muzeum narodowym. W efekcie świąteczny pokój zawalony kartonami, jak po tsunami i całe sprzątanie diabli wzięli. Ale milczę! Bo przecież nie po to są święta, żeby się denerwować. Więc nawet się włączam w ten proces decyzyjny (bombki srebrne czy złote?) i staram się doprowadzić rzecz do końca, by móc posprzątać skutki wyjęcia wszystkiego zewsząd i nakryć odświętnie stół. W międzyczasie wysłuchuję w radio audycji na temat cudu przeżywania rodzinnych świąt, uroków przygotowywania kolacji wigilijnej, zapachów tradycyjnych potraw, odbieram i wysyłam życzenia i oddycham z ulgą czytając na FB wpis mojej koleżanki o tym, że właśnie znalazła w lodówce zeszłoroczne uszka do barszczu i co ma teraz z nimi zrobić? Wreszcie jakaś normalna i bliska mi niewiasta, bo reszta ma same sukcesy kulinarne i wszyscy zamieszczają tylko zdjęcia budzące moje głębokie pokłady zazdrości. I refleksję nad moją słabą silną wolą, że nie ma we mnie woli, by wziąć udział w tym kobiecym konkursie, kto  się w imię tradycji bardziej zarobi.

Kiedy mąż mój zbliżał się do końca ustrajania drzewka, przy okazji poprawiając świąteczną iluminację w ogrodzie, kiedy wysadził korki w całym domu, a następnie naprawił, kiedy usunął kartony z bawitkami ze  świątecznego stołu, odzyskałam wiarę, że jednak zdążę posprzątać, ugotować co trzeba i usiądziemy do kolacji w świątecznym nastroju. Usuwałam z pola widzenia, wszystko co zostało tam naniesione. Między innymi także reklamy wyjęte ze skrzynki  leżące na stoliku. W jednej z paczek zapakowanych w folie, reklamujących sieć aptek, wyczułam jakąś próbkę. Folię odruchowo wyrzuciłam do pojemnika, reklamy do innego, a w ręce pozostała mi próbka czegoś. Pewnie krem pomyślałam i włożyłam okulary, by przeczytać, co dostałam. I ze zdziwieniem odkryłam, że to… prezerwatywa. Razem ze świątecznymi życzeniami niezwykłych doznań. Dawno nic mnie tak nie zaskoczyło? I chyba miałam to na twarzy, bo mąż mój wyraźnie się zainteresował, co mnie tak zatrzymało w akcji. A ja trwałam z tym niebanalnym świątecznym podarkiem i zastanawiałam się, kto w tej firmie wpadł na taki pomysł. Naprawdę musi to być ktoś wyjątkowy. I chyba grupa docelowa mu się jakoś rozmyła.
A potem było już wszystko jak zawsze. Czyli usmażyłam tonę karpia, zrobiłam festiwal kapusty z grzybami, przygotowałam potrawy dla tych, co nie jedzą ryb (a tych jest większość), przygotowałam stół i wysłałam sms z pytaniem, na którą zaprosiłam gości, bo z tego wszystkiego zapomniałam.
Zdążyłam się jeszcze na moment położyć, by odpoczął obolały kręgosłup.
A przed  pasterką przeczytałam w nowym „Przekroju” wiersz Artura Marii Swinarskiego „Dzieje salonu”, który zaczyna się tak:

„Życie pani płynęło gładko,
Żoną byłaś wzorową i matką,
Lecz ta wzorowość i ta szarość
Zaczęły cię gnębić, gdy wzeszła starość;
I kiedy szósty krzyżyk narastał,
Zajaśnieć chciałaś wśród matron miasta.”

 A kończy tak:

„Życie pani dzisiaj znowu płynie gładko,
Znowu jesteś przykładną teściową i matką,
Robisz na drutach w pustym salonie,
Jak wypada matronie.”

Przekrój nr 1/17 str. 91

No i nie muszę chyba pisać, że to bardzo trudna dla mnie puenta. Z obowiązków wigilijnych wywiązałam się należycie. Z nikim się nie pokłóciłam, a moi bliscy mieli takie święta, jak lubią. Teraz mam lodówkę pełną karpia, pierogów i kapusty, ustrojoną choinkę oraz iluminację na pół Antoninka.

Mam też prezerwatywę otrzymaną w ramach zadziwiającej promocji.
I głęboką niechęć do bycia matroną.
Czytaj więcej »

Cena

02:07

W ostatnim tygodniu większość z moich rozmówców po wysłuchaniu wrażeń z pobytu, pytała mnie ile to kosztowało? Pytałam zawsze – w złotówkach, czy tak w ogóle? I tylko nieliczni dopytywali o koszty ogólne wyprawy. W złotówkach nawet nie było tak źle, bo za trzy tygodnie pobytu zapłaciliśmy  tyle, ile przeciętnie wynosi tygodniowy pobyt wycieczki kupionej w biurze, czyli bez tzw. kosztów fakultatywnych, a więc wszystkiego, za co płaci się na miejscu – za wycieczki, napiwki, pamiątki i inne drobne wydatki. Jechaliśmy do Tajlandii w prywatnej grupie i wszystko załatwialiśmy samodzielnie, więc bez dodatkowych marż i prowizji. Ale do kosztów w złotówkach należy dodać te wszystkie inne niewymierne koszty, które trzeba zapłacić, jak się w listopadzie i grudniu wyrusza po wakacyjne przygody. Te niewymierne koszty to sprawa bardzo indywidualna, a nawet osobnicza. W moim przypadku są zawsze bardzo wysokie, bo za takie pomysły organizm wystawia słony rachunek. Jest oddzielna cena za stresy, oddzielna za trudy podróży i dodatkowa marża za zmiany klimatyczne. Więc teraz mam przeziębienie i charczące płuca, bolesną wątrobę, ból kręgosłupa i stan ogólnego rozbicia . Na to byłam przygotowana. Znam swoje ciało i dobrze wiem, czego nie lubi i jak reaguje na różne  zwariowane pomysły. Nie przewidziałam jednego, że okres płatności za zwiedzanie świata zbiegnie się z innymi rachunkami wystawionymi przez życie i naszą rzeczywistość.
Od tygodnia z przerażeniem śledzę, co się dzieje w naszym kraju. Nie dziwi mnie to, co widzę, bo wszystko jest logiczną konsekwencją zdarzeń, które zadziały się rok temu. Wykręcanie kota ogonem, łamanie lub naginanie prawa, szkalowanie ludzi i demontaż państwa – wszystko już było i nie dziwi. Przeraża, ale nie dziwi. Niestety nie dziwi także armia zwolenników tej polityki. Już nie otwieram buzi ze zdumienia, słysząc wypowiedzi zwyczajnych prostych ludzi złapanych na ulicy, którzy mówią, że kierunek jest słuszny, a „dobra zmiana” jest dobra.  Rok temu wprowadzali mnie w stan osłupienia. Dziś już nie. Nie zdziwi mnie także nieuchronny proces przystosowania ludzi, do tej wszechobecnej hucpy, głupoty i manipulacji. Nastąpi on wkrótce w samorządach, gdzie po wyborach z siłą wodospadu zastąpi się rozsądnych, współpracujących, na sprawdzonych działaczy, rzetelnych w wykonywaniu poleceń. Poleceń najgłupszych, szkodliwych ale odgórnych. Wielu ludzi polecenie zwalnia z myślenia i aktywności. Polecenie się wykona, a potem się zobaczy. A podwładni najpierw się zdziwią, a potem ... przyzwyczają.
A to wszystko, co teraz przeżywam, jest ceną za kilkanaście ostatnich lat życia w inkubatorze. Sama go sobie stworzyłam i uwierzyłam, że Polska to kraj ludzi, którym zależy. Uwierzyłam, bo takimi się otaczałam. Ludzi aktywnych, odważnych, przedsiębiorczych. Ludzi, którzy mają szerokie horyzonty, cenią wolność i umieją z niej korzystać. Takich ludzi szukałam i takich spotykałam w różnych częściach kraju. I było mi z tym bardzo dobrze. A teraz za ten luksus muszę zapłacić potężną frustracją i rozczarowaniem. Przy okazji straciłam złudzenia, że odbuduję swój świat.
Moje złudzenia zabrał mi pewien młody mężczyzna spotkany niedawno. Od kilku lat mieszka poza krajem. Wyemigrował, bo interesy łatwiej prowadzi się za granicą. Bardzo dobrze mu się powodzi. Mieszka w kraju, gdzie nie ma podatków. Jest tylko 7% VAT, więc spoko. Ma partnerkę, młodą, ładną a ona o niego dba i mu służy. Dzieci nie planuje, a partnerki jeszcze nie spytał. W kraju, w którym mieszka żyje się świetnie. W TV nie ma żadnej polityki. Są tylko programy typu „mam talent”, „kto mi lepiej ugotuje” i igrzyska sportowe. Na co dzień, według niego, ludzie w tym kraju właściwe żyją od posiłku do posiłku i są bardzo z tego zadowoleni. U nas też by mogło tak być – mówi z pełnym przekonaniem. Kiedy pytam, jak rozwiązują ważne sprawy społeczne, takie jak edukacja lub ochrona słabszych, odpowiada , że on właściwie nie wie, bo jego to nie dotyczy. Jest wyluzowany, syty, zadbany i zadowolony. Trochę się poruszył, kiedy zwróciłam mu uwagę, że w tym jego kraju jest stan wojenny i nie ma żadnej demokracji.
No tak, (tu lekkie skrzywienie twarzy) ale za to jest spokojne życie – odpowiedział.
Patrzałam na niego, na jego białoczerwoną koszulkę z napisem na boskim torsie „Teraz kurwa MY” i czułam, jak ten młody i sympatyczny skądinąd człowiek, zabiera mi coś najcenniejszego w życiu. Poczucie sensu i poczucie wpływu.
A potem rozejrzałam się wokół i zobaczyłam armię innych wpatrzonych w jego sukces, marzących o takim samym dobrym życiu. Ludzi, którym zależy jedynie na tym, by pojeść, popić i pokierdasić. A „MY” z napisu na koszulce, śni mi się po nocach.
No i w ten sposób koszty mi urosły, cena przerosła możliwości i ogłaszam bankructwo.
Na razie wiary i idei.

Jedyne, co mnie jeszcze trzyma przy życiu, to fakt, że od jutra każdy dzień będzie ociupinkę dłuższy.
Czytaj więcej »

Azja - po raz ostatni

01:15
Wróciłam. Mam za sobą prawie 24 godzinną podróż – licząc od wyjścia z hotelu w Bangkoku, do przekręcenia klucza w zamku w naszym domu w Poznaniu. Po drodze „zgubiliśmy” jedną noc, więc poziom zmęczenia okrutny. I tym samym radość z powrotu większa, bo jak się człowiek tak oćwiczy trudami podróży, to fakt jej zakończenia daje radość. Choć oczywiście jest także żal, bo tam było…ciepło. I to nawet bardzo.
Na podsumowanie tej azjatyckiej przygody napiszę o kilku moich zaskoczeniach i zadziwieniach, tym co tam zobaczyłam. Kolejność jest przypadkowa.
Zacznę od butów. Szukam ich na całym świecie, bo lubię buty. W Tajlandii wszyscy chodzą w klapkach i chyba do obuwia nie przywiązują żadnej wagi. Te klapki, które mają na nogach wyglądają często tak, jakby pamiętały początek poprzedniego stulecia. Nosi się je chyba tak długo, aż się nie rozpadną. Klapki kupuje się w markecie spożywczym, a sklepu z butami nie udało mi się odwiedzić żadnego. Pewnie byłam nie w tych dzielnicach. Widziałam tylko sklepy z obuwiem sportowym renomowanych podrabianych światowych marek. Klapki w sytuacjach wyjątkowych zastępuje się tenisówkami. Kobietę w szpilkach widziałam tylko raz i nie mam pewności, czy to nie była jakaś zagubiona w czasie i przestrzeni cudzoziemka. Klapki są zresztą o tyle wygodne, że tam do świątyni, sklepu, czy restauracji wchodzi się bez obuwia. Więc przed każdym miejscem odwiedzanym stoi galeria porzuconych w różnych rozmiarach i różnym stanie zużycia. Na potwierdzenie słuszności mojej obserwacji dodam, ze widziałam parę młodą idąca do ślubu. Pan młody był w eleganckim garniturze i miał złachane klapki. I jeszcze jedna przydatna uwaga. Klapki skórzane, które zabrałam z Polski okazały się całkowicie nieprzydatne. Za 12 złotych (w przeliczeniu) kupiłam „ichnie” plastikowe i te okazały się niezwykłe, bo mogłam w nich iść wiele godzin i nogi nie bolały. Aż trudno uwierzyć.
Łóżka. Nigdzie na świecie nie widziałam tak dużych łóżek. Najpierw myślałam, że to był pomysł stylisty pierwszego hotelu. Ale potem spaliśmy jeszcze w trzech innych miejscach i zawsze było tak samo. Łóżka były ogromne. Dużo szersze od naszych szerokich.  To w pierwszym hotelu w Bangkoku miało około trzech metrów szerokości. Zachodzę w głowę skąd ten pomysł, bo Tajowie są raczej drobni. Może to były pokoje trzyosobowe? Nigdy nie widziałam czegoś takiego, choć przyznaję - spało się na nich wyśmienicie.
I jeszcze toalety. Tu też niespodzianka, bo po raz pierwszy miałam okazję zobaczyć w hotelu komputer do obsługi …sedesu. Z każdej podróży przywozimy opowieści o przygodach w toalecie, bo korzystają z niej wszyscy ludzie, bez względu na wiek, płeć i poglądy polityczne. To coś, co widać na zdjęciu miałam okazję poznać w Bangkoku i był to jednak ewenement, bo w stuosobowej grupie uczestników tego spotkania komputer w WC poruszył wszystkich.
A doznania, jakie to urządzenie fundowało użytkownikom, były tematem wielu rozmów. Szczególnie wtedy, gdy ktoś pomylił przyciski.
Piszę o tym, bo tak dalece innowacyjne rozwiązanie jest dla mnie nie lada przegięciem. W Europie nie widziałam nigdzie.

Jednak najbardziej w pamięć wbije mi się wszechobecny plastik. Wszystko tam jest plastikowe lub w plastik opakowane. Przez cały trzytygodniowy pobyt na porcelanie jadłam tylko w hotelach czterogwiazdkowych. Natomiast w restauracjach i garkuchniach ulicznych naczynia są plastikowe lub ze styropianu. A tony śmieci zalęgają ulice, bo przecież życie toczy się na ulicy i tam zostawia się naczynia po zjedzeniu posiłku, czy wypiciu napoju. Kosze na śmieci są rzadkością, więc ludzie porzucają odpady na kupki, które rosną w zastraszającym tempie, bo inni dorzucają swoje. Tak więc późnym wieczorem po ulicach Bangkoku chodzi się, jak po śmietnisku. Nad ranem to wszystko znika, ale przecież nadal jest w przyrodzie. Było to trudne doświadczenie, ale miałam wrażenie, że tylko dla mnie. A w sklepie z artykułami pierwszej potrzeby kubki były tylko plastikowe. Myślałam, że to był słaby sklep, ale to jest chyba standardowe wyposażenie przeciętnego gospodarstwa. Tam po prostu wszystko jest z plastiku. A ja go bardzo nie lubię.
No i jeszcze jedno, co wryło mi się w pamięć. Starzy ludzie wykonujące różne czynności. Wyglądali na takich, którzy już nie powinni pracować. Ale podobno w Tajlandii nie ma czegoś takiego, jak emerytura i pracuje się do końca, czyli zawsze. Były to bardzo przygnębiające widoki, bo zazwyczaj ci starzy ludzie pracowali w miejscach tzw. trudnych, wykonując czynności, które nie są specjalnie poważane i nie ma na nie chętnych.

Powrót do kraju był bardzo trudny. I mam wrażenie, z każdym kolejnym etapem podróży trudniejszy. Pierwsze ostrzeżenie, że nie będzie łatwo, było w Kijowie. Tam mieliśmy przesiadkę na samolot do Warszawy. Ubraliśmy się już w odzież stosowną do naszego klimatu, ale zanim weszliśmy po schodach do samolotu lodowaty wiatr i zacinający śnieg przywołały nas do porządku. Wystarczyła chwila, by się przeziębić. Do samolotu wszyscy wchodzili skuleni, by ukryć się za barierkami. Niewiele to pomogło. Smarczę, charczę i głowa boli. W Warszawie złapaliśmy ostatni pociąg do Poznania. W przedziale obok zasiedli młodzi panowie, którzy spowodowali, że cały wagon nie spał i słuchał ich ryków, wrzasków i śpiewów. Pili wódkę, to pewne, ale chyba także coś zażyli, bo sama wódka tak nie nakręci. Trzy i pół godziny wrzasku, wyzwisk, chamstwa i głośnej muzyki z jakiegoś odtwarzacza, do której panowie próbowali śpiewać, a raczej wyć. Myślałam, że to jakiś margines społeczny i ze zdziwieniem przy wysiadaniu odkryłam, że to tzw. przyzwoici ludzie. Młodzi dorośli po trzydziestce, dobrze ubrani, dobrze odżywieni. Wyglądali na menedżerów wracających z delegacji.
Polska ohyda. Polski wstyd.
Wróciłam.
Czytaj więcej »

Nadmiar

08:31

Myślałam, że rozumiem to słowo. Od wczoraj wiem, że aby je naprawdę zrozumieć trzeba przyjechać do Bangkoku i pobyć w nim kilka dni. Proces rozumienia przebiegnie szybciej, jeśli odbędzie się pieszą wycieczkę do China Town. Najlepiej w środku dnia, bo wtedy wszystkie bodźce wzmacnia zniewalający upał. W grudniu upału też nadmiar. Powrót do Bangkoku okazał się niezwykle trudnym doświadczeniem. Bo to miasto tętni życiem z niespożytą energią. Jakaś niezwykła  siła napędza to miasto i niestety, jak siła niszcząca, atakuje człowieka. I męczy. A nie ma gdzie przed nią uciec.
Zawsze myślałam, że mieszkam w dużym mieście. Może nie największym, ale dużym. Po wizycie w  Azji wiem, że mieszkam w spokojnym miasteczku. Wiem także, że mi z tym małym miasteczkiem do twarzy. Tutaj wszystkiego jest kilkanaście razy więcej. Na ulicach są takie tłumy, że chodnik często przypomina zakorkowaną autostradę. Porusza się człowiek, jak w Poznaniu na cmentarzu w Święto Zmarłych. Miasto huczy i nie zasypia. Ryk silników, skuterków-piździków, hałas pędzących autobusów, dzwonki i klaksony, krzyki i wrzaski sprzedawców, głośna muzyka z głośników. Na tyle głośna, by wszyscy ją usłyszeli. Więc nakręcona do bólu bębenków i głośniejsza niż w sąsiednim markecie. Człowiek własnych myśli nie słyszy. I upał. A życie kwitnie tylko w cieniu, więc tam tłok jeszcze większy. 
A w China Town na wąziuteńkim chodniku tłumy lokalsów i turystów. NIEPRZEBRANE tłumy. A wzdłuż chodnika i obok kuchnie ze wszystkim i jak wszędzie w całym Bangkoku. I wszystko gotuje się na chodniku przez cały boży dzień do późnej nocy. Od pierwszego dnia pobytu nie mogę pojąć, jak to się dzieje, że te wielkie gary z wrzącymi sosami, zupami nie oblewają ludzi, bo w tym ścisku nie można uniknąć kolizji. I nie ma żadnej policji, żadnych zakazów. I ludzie są cierpliwi i uśmiechają się do siebie. Jakiś społeczny fenomen. A na jezdni ruch, jakby wszystkie samochody i inne pojazdy świata zamierzały się przejechać właśnie tą ulicą. Pasów ruchu nikt nie przestrzega. Podobnie z kierunkami, jak trzeba jedzie się pod prąd. Samochody i inne pojazdy wypełniają jezdnię po brzegi i przejeżdżają właściwie ocierając się o przechodniów. A tuk-tuki śmigają wykorzystując wszystkie dziury między pojazdami, garami, ludźmi i skuterami. Godzinny spacer w tych warunkach, to doświadczenie niezapomniane. 
Tu jest nadmiar.
Po takim właśnie doświadczeniu i dwugodzinnym spacerze – czyli walce o przeżycie w tym miejskim gąszczu byłam spragniona tylko jednego - kawy w klimatyzowanej kawiarence. I tego w tej dzielnicy nie uświadczysz. Jest wszystko – prawdziwy festiwali azjatyckiego kiczu i wszystkiego oczywiście jest w nadmiarze. I tylko spokojnej kawiarenki nie ma. Bo przecież kawę bierze się do ręki w plastikowym kubku i dalej  gnać przed siebie. W poszukiwaniu kawy w filiżance w połączeniu ze stolikiem i klimatyzacją trafiliśmy do jakiejś lokalnej galerii handlowej. Miała sześć pięter i na szóstym wreszcie znajdował się barek, w którym dawali kawkę i były stołki. Czyli mogłam usiąść. Ale już nie było filiżanek, tylko wszechobecne plastikowe kubki. Za to na tych sześciu piętrach były tylko sklepy z zabawkami i grami komputerowymi.  Wszystkie sklepy wypchane towarem po brzegi. I wszystko brzęczy, dzwoni, przygrywa, strzela,  świeci. 
Nadmiar.
Dla mnie ten nadmiar jest szczególnie męczący, bo ja lubię umiar. I zrównoważony rozwój. A tu ani jednego, ani drugiego nie uświadczysz. A plastiku i śmieci to produkują tyle, że wszystkie moje dotychczasowe doświadczenia i wynikające z nich poglądy na temat  gospodarki odpadami i rozwiązań stosowanych w Polsce i Europie muszę zweryfikować. Śmiem twierdzić, że nasz polski bajzel odpadowy to naprawdę dziecinna igraszka przy tym, co widać tutaj. Ale o tym, potem. Bo teraz to ja się pakuję. Zabieram wszystkie wrażenia i przygody. I wracam do kraju.
A po zapakowaniu wyglądam tak.

Bo wrażeń też nadmiar.
W końcu wracam z Azji.
Czytaj więcej »

Rekin to mało

07:05

Kiedy dwa dni temu wpisałam na FB informację, że podobno na Phuket pojawił się rekin, tylko ja nic nie widziałam, moja ulubiona przyjaciółka z troską wielką poradziła mi, że skoro ja nie widzę rekina, to może lepiej, żebym jednak wracała do kraju. Otóż spieszę wyjaśnić, że kiedy pojawił się podejrzany obiekt pływający i wszystkich turystów wygoniono z morza, ja chwilę wcześniej oddaliłam się z plaży, by coś zjeść. Harce strażników, turystów i rekina mnie ominęły, ale ja zapewniam, że w tym czasie byłam na kolejnej bitwie o przetrwanie, czyli w restauracji. I dla takich jak ja – czyli wrażliwych, delikatnych i ufnych (a co!) kuchnia tajska jest pełna zasadzek, niebezpieczeństw i grozi śmiercią od przepalonego przełyku. Chili potrafią wsypać nawet do deserów, a malutka miseczka specjalnego sosiku podawanego do prawie każdej potrawy będzie mi się śniła po nocach.
W porównaniu z nim rekin to pestka.
Do restauracji poszliśmy z koleżanką, która bardzo chciała zjeść ulubione green curry. To taka zielona zupa  z różnymi wkładkami. Wkładki się zmieniają – wieprzowina, kurczak, owoce morza do wyboru. Jedno jest stałe – przepięknie czerwone papryczki chilli. Koleżanka chyba lubi hard core, bo po chwili jedzenia miała szkliste oczy, namiętne usta i charczała kaszląc i oblewając się potem, jakby zbliżały się jej ostatnie chwile. Jadłam moją zupę z „czikena”, kompletnie bez smaku, ale za to oddychałam cały czas samodzielnie i bez przeszkód.
Po tym, co widziałam w restauracji opowieść o rekinie na plaży nie zrobiła na mnie specjalnego wrażenia. Pozostali uczestnicy naszej grupy byli jednak bardzo poruszeni.
Może to i dobrze, bo prawdziwe emocje były przede mną. Wracaliśmy z plaży do naszych apartamentowców na ostatni nocleg. W nocy przyśniło mi się, że moje łóżko się kołysze. A po chwili Jaszczur wyskoczył z łóżka i powiedział „Asiu, ziemia się trzęsie”. W ciągu sekundy byłam trzeźwa i przytomna. Wstrząsy były wyczuwalne i już nie miałam złudzeń, że to sen. Natomiast natychmiast pojawiły się wątpliwości, co należy robić. Budynek wielki, ponad dwieście mieszkań, a nasze na siódmym piętrze. Uciekać? Wskakiwać pod stół? Dlaczego nic nie wiem o tym, jak się zachować podczas trzęsienia ziemi? Dlaczego się nie przygotowałam? Siedzieliśmy przerażeni na łóżku nasłuchując krzyku, alarmu, hałasu, czegoś, co potwierdzałoby nasze obawy. I oczywiście wsłuchując się w rytm wyczuwalnych drgań. Na szczęście nie było ich więcej.
Ale niepokój nie dał już zasnąć. Potem była straszna ulewa z bardzo silnym wiatrem. A przez głowę przelatywały obrazki z katastroficznych filmów i relacji o tsunami. Dziesięć lat temu Phuket ucierpiało najbardziej w Tajlandii. Dwa dni wcześniej oglądaliśmy puste plaże, na których leżały powalone potężne drzewa i zastanawialiśmy się, czy to po tsunami. Wyglądały wstrząsająco. Zasnęliśmy nad ranem i była to jedna z trudniejszych nocy w życiu.
Kiedy w południe spotkaliśmy się z całą naszą grupą i zapytaliśmy, czy odczuwali wstrząsy okazało się, że w każdej w czterech rodzin jedna osoba odczuła, ale pomyślała, że to jej się śni.
A potem sprawdziliśmy w Internecie. O piątej nad ranem ziemia zatrzęsła się, a epicentrum było 380 km od Phuket. Daleko? Blisko? Nie wiem. Na  pewno strasznie!
Dzień spędziliśmy na plaży korzystając z uroków plażowania i cudownie ciepłego morza. I tylko fale  wydawały się o wiele silniejsze, choć morze jak zwykle było gładkie i spokojne. A jednak przy brzegu powalały i zabierały człowieka.
Żywioł!
Z ulgą opuściłam Phuket, przenosząc się do Bangkoku.

Z wielką ulgą!
Czytaj więcej »

Czuję się jak pramatka

06:45

Wyspa Koh Chang zostanie w mojej pamięci jako najpiękniejsze miejsce świata. Przyjazne człowiekowi pod każdym względem i urzekające urodą. Rozświetlone słońcem oraz bliźnimi przepełnionymi życzliwością. Czegóż chcieć więcej?
Ale rytm tej podróżniczej przygody po Tajlandii ma swoje prawa, więc trzeba było się zebrać i wyruszyć. Najpierw busem do Bangkoku. Korzystaliśmy z tego popularnego w Tajlandii środka transportu wielokrotnie i już wiem na pewno, że w standardzie tajlandzkim, im więcej świateł i świetlnych ozdóbek w środku tym lepiej. Wygląda toto, jak jeżdżąca dyskoteka. Na szczęście Tajowie nie serwują podróżnym doświadczeń muzycznych typu naszego disco polo odtwarzanych na pełną moc głośników. Gdyby serwowali, to chyba przeżycie tych ośmiu godzin podróży byłoby niemożliwe. Nawet dla miłośników mocnych wrażeń muzycznych.
Im bliżej byliśmy Bangkoku, gdzie mieliśmy wsiąść do samolotu, tym bardziej rosło we mnie poczucie straty. Wszystko to, co mnie w świecie zachwyca zostało tam, na wyspie. Wszystko to, czego nie lubię napierało na mnie z całą mocą. A więc potężne miasto z ruchem, który już dawno zamienił się w bezruch, wszechobecne samochody i nieobecni ludzie. Bo w Bangkoku przelotowe autostrady zbudowano na wysokości piątego piętra, więc żywi ludzie są niewidoczni z okien samochodu. Tylko ogromne reklamy (nasze największe „bilmordy” to przy nich dziecinne igraszki) i wielkie budynki z pozamykanymi oknami i wystawioną skrzynią klimatyzacji. I tak przez kilkadziesiąt kilometrów pełzającego korka. Potem lotnisko z jego azjatycką energią i wyjątkowo obco brzmiącym językiem oraz lot samolotem i lądowanie na Phuket. Wszystko zgodnie z planem i o czasie, ale i tak jak dla mnie to przeżyć aż nadto.
Na koniec deser – czyli wynajęcie samochodu i podróż do wynajętych mieszkań. W Polsce taki wariant brzmi w miarę bezpiecznie. Tu na miejscu wszystko wygląda inaczej. Na Phuket lało rzęsiście. Kiedy po dopełnieniu wszystkich powinności otrzymaliśmy nasze dwa wynajęte osobowe samochody i docisnęliśmy siedzących bagażami (11 osób plus walizki!) to właściwie już wtedy wpisaliśmy się w azjatycki model podróżowania. Znaczy się na wszystkim i wg reguły „byle do przodu”. Był późny wieczór i lało, kiedy rozpoczęliśmy naszą grupową przygodę z podróżą. Grupową, bo kierowca był co prawda jeden w naszym aucie, ale wspierających 6. A było co wspierać, bo ruch tutaj lewostronny, a nawyki z Polski. W dodatku nasz znakomity kierowca Jerzy, w momencie wsiadania do auta przyznał się, że ogólnie źle widzi, a w deszczu prawie wcale, więc napięcie było ogromne. Na tyle duże, że kiedy nawigacja podpowiedziała „na rondzie skręć w prawo drugi zjazd” w samochodzie zabrzmiało chóralne „Ojezujurekuważaj” i zapadła grobowa cisza, w której słychać było tylko szczęk stawów w paliczkach od zaciskanych kciuków. Bo tajlandzkie rondo z lewostronnym ruchem, to próba tylko dla koneserów. Modliłam się po cichu. Ale Jerzy sprostał i już koło 23.00 byliśmy w pierwszym z wynajętych mieszkań w nowoczesnym tajlandzkim apartamentowcu.
Klucze były w umówionym miejscu, mieszkania pięknie przygotowane. Wszystko było super, tylko wodę ktoś zakręcił głównym zaworem dla całego mieszkania. I szukaj teraz kogoś, kto to odkręci. Czyli najpierw trzeba go znaleźć w tym gąszczu mieszkań i budynków kompleksu, a potem wytłumaczyć w czym rzecz. Ale Polak potrafi i nasi  panowie poradzili sobie z kłopotem. Teraz mogliśmy ruszyć do trzeciego z wynajętych mieszkań – tego, w którym my mieszkamy. Miało być oddalone o dwa kilometry. Bagatela. Wsiedliśmy do samochodu i niestety nie posłuchaliśmy pierwszej wskazówki GPS. Skutek był taki, że przez dwie godziny szukaliśmy siedmiopiętrowego budynku. W samochodzie były cztery inteligentne osoby wyposażone w nowoczesne smartfony, mapy Google oraz inne nowoczesne urządzenia i w żaden sposób nie mogliśmy tam trafić. Kiedy już po kolei pozdychały baterie, traciliśmy sygnał i pojawiła się wizja wspólnego spania  z pozostałymi uczestnikami wycieczki  w jednym łóżku, kiedy obsobaczyliśmy właściciela mieszkań, że o nas nie zadbał należycie, kiedy złapaliśmy w tej nocy jakichś lokalnych mieszkańców i przekonaliśmy się, że znajomość angielskiego w Tajlandii nie na wiele się zdaje, kiedy objechaliśmy w ruchu lewostronnym wszystkie okoliczne trasy, podjęliśmy desperacką próbę odbycia tej drogi od początku raz jeszcze. Ale absolutnie ostatni raz. I wtedy wykonaliśmy zakręt w miejscu wskazanym. Okazało się, że to było dokładnie dwa kilometry i bardzo prosta droga. A budynek stał, jak to siedmiopiętrowy budynek. Była pierwsza w nocy, kiedy zakończyliśmy tę trudną podróż.
A rano wstałam i z okien zobaczyłam taki widok.
Za oknem lało. I wtedy poczułam się, jak pramatka Ewa. Wygnana z raju. Miałam tak ogromne poczucie straty i osamotnienia, że tego się nie da opisać.
Może właściciel naszego mieszkania przewidział mój stan ducha, bo na półce koło mojego łóżka znalazłam taki obrazek.


Tylko czemu ten napis wygląda jak nekrolog?
Czytaj więcej »

Azjatycki tygrys na kolacji

08:20

Dotknęłam azjatyckiego tygrysa. No może nie dosłownie! Metaforycznie bardziej, ale przeżycie duże. Na tyle duże, że zamiast się pakować i szykować do długiej podróży siedzę i piszę.
Otóż przyjaciel nasz serdeczny, duch sprawczy całej tajlandzkiej wyprawy, namówił nas dzisiaj na wspólny wyjazd do pewnego baru, w którym za parę batów (niezorientowanym wyjaśniam, że chodzi o miejscowy środek płatniczy, a nie o pospolite lanie) można zjeść niezwykłą kolację. Niezwykłość kolacji polega przede wszystkim na jej obfitości, świeżości i niepowtarzalnym lokalnym charakterze. Kolega już tam raz był i całym sobą potwierdzał niezapomniane wrażenia. Trudno było nie skorzystać, bo kiedy mówił o tym miejscu, oczy jakoś dziwnie mu jaśniały i uśmiech charakterystyczny dla człowieka nakarmionego pojawiał się na twarzy.
Po dziesięciu dniach pobytu mam już opanowane potrawy, które mogę bezpiecznie jeść. To jest pad thai i smażony ryż. Oczywiście „not spicy”. Poza tym zachowuję nieustanną czujność gastronomiczną, ale ciekawość mnie zżera. Dlatego zgodnie udaliśmy się taksówką do wskazanego miejsca, żeby punktualnie przybyć do lokalu.
Taksówka zatrzymała się przed potężnym zadaszeniem.
Pod tym prowizorycznym dachem jeden przy drugim stały poustawiane stoły i plastikowe krzesła. Stoły stały także na odkrytym placu obok. Było ich około setki. Kiedy dojechaliśmy do tego baru, którego nazwy nie znam, bo nie czytam tajskich liter wyglądających jak krzaczki, połowa stołów była zajęta. Na stołach nie było żadnych serwet, nakryć. Niczego. Stół i plastikowe krzesła.
Młody mężczyzna zaprowadził nas do kolejnego wolnego stołu i za chwilę na naszym stole postawiono naczynia z żarem i specjalnym garnkiem stojącym na tym żarze, w którym sami mogliśmy sobie przygotować kolację. Reszta zależała już tylko od naszej woli. A na specjalnie przygotowanych stołach wystawiono wszystko to, czego tajska dusza zapragnąć by mogła. Były surowe mięsa, ryby i owoce morza. Był ryż i makaron. Były popularne warzywa i wszystkie potrzebne przyprawy. Były owoce, galaretki  i lody na deser. Każdy mógł przyrządzić swoją kolację według własnego upodobania. Wszystko świeżuteńkie. I każdy mógł wziąć tyle, ile chciał.
A potem wracał do swojego garnka i na tym wystającym rozgrzanym przez żar palenisku układał  swoje przyniesione osobiście kawałki. Soki z mięsiwa (ryby lub owoców morza) ściekały do bulionu, który wlewa się do tego garnka, a  w bulionie blanszuje się świeże warzywa. A potem te smakowitości się zjada. A bulion wypija. Można oczywiście na palenisku postawić ruszt i upiec mięso czy rybę.

Stoliki zapełniały się jeden po drugim. Siedziały przy nich całe rodziny. I wszyscy doglądali procesu gotowania i konsumowali. Nie było żadnej muzyki, ale lokal wypełniały dźwięki rozmów kilkuset osób w różnych językach, nawoływania przez walkie–talkie, którymi posługiwała się obsługa. A na setkach palenisk gotowały, smażyły i grillowały się rarytasy. No i te zapachy!
W tym tłumie z niezwykłą zręcznością poruszali się mężczyźni, którzy na specjalnych nosidełkach donosili żar. Dostawiano nowe stoły, bo w międzyczasie wszystkie się zapełniły stale napływającym gośćmi. Przez cały czas uzupełniano asortyment tak, by niczego nie brakowało dla kolejnych głodnych.  
Obserwowałam to wszystko z wielką przyjemnością z wielu powodów. Po pierwsze widać, że jedzenie ludzi łączy i to bez względu na kolor skóry. To jedyne miejsce, gdzie ludzie byli ze sobą i nie gapili się na smartfony. Po drugie podziwiałam organizację i pomysł tego baru. Bo oto brałam udział w zbiorowym żywieniu, z którego wyeliminowano…. kucharza. Po trzecie nareszcie mogłam podczas przygotowania posiłku oddać komuś innemu prawo sprawowania funkcji kierowniczej.  A ten ktoś się wcale nie buntował, tylko znosił smakołyki, układał na żarze i pilnował tej kolacji, aż miło było patrzeć.
Razem z wielką grupą tajskich lokalsów, którzy obfitą kolacją wzmacniają swój azjatycki potencjał.

Oj wzmacniają!
Czytaj więcej »

Grudniowy poranek po tajsku

02:18
Po raz pierwszy w życiu w grudniowy poranek budzi mnie przepiękne słońce prześwitujące między koronami drzew. Jakoś to nie pasuje. W kraju śnieg, zimno. Trudno rozmawia mi się przez telefon z rodziną o przygotowaniach świątecznych, skoro człowiek cały dzień w gatkach i na plaży.
Nasz pobyt w Tajlandii trwa już dziesięć dni i właśnie minęliśmy półmetek. Dlatego dzisiaj kilka tajlandzkich spostrzeżeń z perspektywy turystki w wieku dojrzałym i z natury ostrożnej. Wiek jest jednak moim zdaniem bardzo istotny, bo przebywamy tutaj w towarzystwie Polaków dużo młodszych i Tajlandię widzimy i zwiedzamy zupełnie inaczej, niż młodsi. Jak Tajlandię widzą inne nacje nie wiem, bo Rosjan nie pytam,  Niemców  nie rozumiem, a innych nie rozpoznaję.
Wszyscy, którzy mnie dobrze znają, wiedzą, że w podróż do Azji wybierałam się z „pewną taką nieśmiałością”. Pewnie  bez zewnętrznej motywacji nigdy bym tu nie przyjechała. Ale motywator był silny i teraz każdego dnia wszystko odszczekuję. Od rana do wieczora, bo przez cały dzień pozostaję w niesłabnącym zachwycie.
Ze wszystkich zwiedzanych dotychczas zakątków świata Tajlandia zrobiła na mnie największe wrażenie. Z dwóch powodów; po pierwsze uśmiechnięci ludzie życzliwie wymieniający się uśmiechem wszędzie - w parku, na ulicy, na przejściu. A po drugie niezwykła przyroda i krajobrazy.
Tajowie są bardzo uprzejmi, grzeczni i otwarci. Nigdy w żadnym innym kraju nie spotkałam się z taką życzliwością, jak tutaj. Nie mają w sobie ani krzty natarczywości, tak bardzo charakterystycznej dla mieszkańców miejscowości turystycznych położonych w Europie lub Afryce. Tutaj nawet sprzedawcy pamiątek, handlujący na plaży nie nagabują, nie zaczepiają, co było powszechne we wszystkich  innych miejscach, które odwiedzałam. Natomiast kontakt z nimi jest jednak dość utrudniony, bo język tajski brzmi obco. Nawet bardzo. Dowiedziałam się od mieszkającego w Tajlandii Polaka, związanego z przepiękna Tajką, że w języku tajskim jest czterdzieści sześć spółgłosek, dwadzieścia sześć samogłosek i pięć tonacji. Albo odwrotnie. W każdym razie po dziesięciu dniach pobytu próba zrozumienia i powtórzenia dźwięków, które oni wydają z siebie nadal nie przynosi oczekiwanego efektu. To znaczy nawet jak powiem słowo, którego chciałam się nauczyć, okazuje się, że nikt nic nie rozumie. Chyba wszystko przez te pięć tonacji.
Tonacje przenoszą na angielski. No i w związku z tym chwała tym, którzy się tutaj z prostymi Tajami dogadają. Łatwo nie jest. Ale przecież nie o to chodzi, by było łatwo. Za to są przemili, cierpliwi, łagodni i USMIECHNIĘCI. Do końca konwersacji i przy każdym kolejnym spotkaniu. A w zawartej znajomości, nie ma żadnej poufałości, poklepywania i ukrytego po pozorem życzliwości  lekceważenia dla obcego. W gestach, mowie ciała i sposobie nawiązywania relacji zawsze na pierwszym miejscu widoczny jest okazywany innym szacunek. Piękne.
Natomiast uroda tego zakątka Ziemi jest zniewalająca. I znowu doświadczenie, jakiego nigdy nie przeżyłam w Europie lub Afryce. Mieszkamy w hotelu na wyspie Koh Chang. Wszystko tutaj jest przygotowane pod turystów i hotele stoją w bliskiej odległości. Turystów pełno, ale na plaży nie ma nikogo. Nie ma żadnego tłoku, wyrywania leżaków. Nie ma koszmarnej rąbanki imitującej muzykę. Jest cisza, szum fal, niewyobrażalnie ciepłe morze w kolorze lazurowym o przejrzystej wodzie. Niezwykle bujna roślinność. Żadne tam nasadzenia schnące od nadmiaru palącego słońca, sztuczne trawniki i krzaki pełne ostrych kolców. Jest po prostu jak w raju – obficie, zielono, wielobarwnie, kwieciście i owocowo.
Chodzę i się zachwycam, a nazachwycać nie mogę. Nasz hotel to małe domki rozrzucone w ogrodzie. Oczywiście armia ludzi pielęgnuje ten teren, ale efekt jest zniewalający. Domki są pochowane i wszystko tonie zieleni. Pełno jest rzeczek, stawów ozdabiających otoczenie, więc przyroda gra tu główną rolę. Ona wygląda, pachnie, śpiewa, szeleści, szumi – każdego dnia i nocy zachwyca.
Zwiedzanie wyspy potwierdziło przypuszczenia,  że te rajskie klimaty i niezwykłe krajobrazy to nie tylko nasz hotel i ogród. Pływaliśmy łodzią motorową, odwiedzając inne maleńkie wysepki. Naoglądałam się cudów natury.
A jutro przejedziemy całą Tajlandię, bo jedziemy na Phuket - najpopularniejszą wyspę i centrum turystyki.
A potem Bangkok i kilka dni w jednej z największych metropolii świata.

A potem….powrót do zimnego kraju.
Czytaj więcej »