O życzeniach i ich sile!

09:57

Za nami pośpiech przedświąteczny i szaleństwo życzeń dobrych, pobożnych i świątecznych. Wszystkie trzy rodzaje kumulują się w grudniu i jak tornado przelatują przez nasze głowy, a  na pewno przez moją. Przelatują przez komputer, śmigają sms-ami, rzadziej docierają zwykłą kartką, najczęściej jednak dopadały mnie te rzucane mimochodem, przez ramię trochę w niebyt, trochę do mnie, trochę do innych przypadkowych odbiorców. Rzucane jak konfetti – żeby na sekundę ładnie wyglądało. Jak na kogoś spadnie, to niech ma i coś z tym sobie zrobi.

Po latach doświadczeń moich i moich wielu koleżanek rozróżniam te trzy rodzaje życzeń. Kolegów nie pytałam, bo oni mają tak jakoś wszystko w życiu inaczej to i pewnie refleksje o życzeniach inne. Wzmożone obdarowywanie się dobrymi życzeniami wiąże się oczywiście z  tradycją świąt niosących światu nadzieję. Składają je głównie księża i politycy. Każdy na swój sposób. Prześcigają się w tych deklaracjach, a ja coraz bardziej zamykam ucho na te deklarowane formuły. Szczególnie jak za życzeniem spokoju i dobrej zmiany, kryją się intencje ukrycia matactw o jakich się filozofom nie śniło.
Pobożne życzenia to niewyartykułowane - moje i wielu innych kobiet - żeby te święta, pełne nadziei i wymagające jednak ogromnego wysiłku przeżyć w zgodzie ze światem i samą sobą. Od lat ćwiczę i wiem jak jest TRUDNO! I im jestem starsza, tym trudności jakby większe. Rosną razem ze mną? Czy co? W związku z tym pobożnych życzeń jakby co roku więcej. No i potem świąteczne życzenia . W tym roku usłyszałam najczęściej życzenie „spełnienia marzeń”. Bezpieczna iformuła dla tego, który składa i czasem bardzo niebezpieczna dla adresata. Bo nie daj boże się spełnią. Szczególnie te marzenia sprzed lat, dawno zapomniane,  wywołane kiedyś  jakimś cudem do życia i spełniające się po wielu latach w najmniej oczekiwanym momencie. Mało tego – mam wrażenie, że marzenia wchodzą do wspólnoty majątkowej małżeńskiej i po latach pożycia trudno określić, które jest czyje. No a na pewno jest tak, że marzenia jednego z małżonków spadają konsekwencjami na oboje, całą rodzinę i znajomych. Siłę rażenia mają straszną.

Ja od lat marzę o świętym spokoju. Codziennie i konsekwentnie. Szczególnie po czterdziestce jest to moje nieustanne marzenie. I dlatego wykorzystuję wszelkie możliwości, by wyjechać i uciec od zgiełku. By się zanurzyć w ciszy, poukładać w głowie i złapać dystans. A męża mam składającego się tylko połączeń nerwowych, do bólu aktywnego i reagującego natychmiast. No to o ciszę i spokój dość trudno. W dodatku jest człowiekiem z głową pełną marzeń i determinacją, by je spełnić. Życie takich lubi – więc w tej wspólnocie marzeń trudno mi czasem odnaleźć własne.

Przykład z ostatnich dni. Wymarzyłam sobie wyjazd sylwestrowy do uzdrowiska, w poszukiwaniu ukojenia w wannach, spacerach, rozmowach i grze w karty z przyjaciółmi. Wszystko zapowiadało się znakomicie. Z domu wyjechaliśmy tylko z godzinnym opóźnieniem, ale za to perfekcyjnie przygotowani na tygodniowy pobyt. Jazda samochodem jest dla mnie zawsze najmniej atrakcyjnym elementem podróży. Nie lubię i już. Widać nasz samochód też niekoniecznie, bo po sześćdziesięciu kilometrach zaczął wyraźnie inaczej dźwięczeć. Ponieważ miesiąc wcześniej wymieniono mu silnik mąż zatrzymał i natychmiast interweniował, próbując zdiagnozować przyczynę i znaleźć rozwiązanie. Znajomi z miejscowości, w której stanęliśmy podpowiedzieli nam dobry lokalny serwis, do którego podjechaliśmy bardzo wolno. Było kolejne święto w cyklu świąteczno – noworocznym i trudno było znaleźć kogoś, kto zechciałby chociaż posłuchać niepokojących odgłosów. Ale życzliwy właściciel warsztatu wyszedł z domu,  posłuchał i po chwili postawił diagnozę –„brzydko brzmi – nie jechać”. To był wyrok. Mąż, jak każdy przedsiębiorczy i odpowiedzialny człowiek, zadzwonił do ubezpieczyciela, by uzyskać pomoc. Pech chciał, że w pierwszej rozmowie powołał się na diagnozę życzliwego właściciela warsztatu. Chyba ta jedna niefortunna uwaga spowodowała  u przyjmującego zgłoszenie podejrzenie jakichś wielkich kombinacji, bo nasza sytuacja nijak nie pasowała do procedur ubezpieczyciela. Silnik na gwarancji, postawiona diagnoza, że on „ brzydko brzmi” i warsztat w tle – to usztywniło pana w telefonie. Po dwóch godzinach stania pod zamkniętym na trzy spusty warsztatem i walki na słowa z przyjmującymi zlecenie (pod koniec negocjacji obsługiwało nas chyba pół Polski i wszyscy dostępni przełożeni pierwszego odbierającego zgłoszenie) udało nam się uzyskać zlecenie lawety dla naszego pojazdu i auta zastępczego pozwalającego nam dojechać do wymarzonej oazy spokoju.
Potem minęły kolejne trzy godziny oczekiwania na lawetę i samochód zastępczy. Wreszcie, kiedy zapadł wczesny grudniowy zmrok z niebytu i ciemności wyłonił się oczekiwany przez nas samochód zastępczy w postaci  WYMARZONEGO przez większość mężczyzny BMW – białego, nowego i dokładnie takiego, dla którego niektórzy tracą głowę. Ja na pewno nie, ale inni tak.

Mąż dopełnił formalności ale nie uzyskał żadnych informacji o sposobie obsługi nowego auta od poprzedniego kierowcy, bo ten wg znanej zasady „tylko tu sprzątał”. Właściwie cud boski, że dojechał do punktu oczekiwania, bo robił wrażenie nieprzytomnego gamonia. A wyglądał, jak ich całe stado. Wiadomo – święta, rozluźnienie stroju i obyczajów.

Przerzuciliśmy nasze bagaże i …. się zaczęło. W nowym jeszcze bardziej nowoczesnym aucie pewne było tylko miejsce kierowcy, a cała reszta to „terra icognita” do odkrycia dla kierującego i przeżycia tych poszukiwań dla pasażerów.  Szkoda , że w czasie podróży. Samochód był z tych komunikujących się – bez przerwy zgłaszał problem, jak nie dzwonkiem, piskiem, gongiem to wyraźnie zapisaną informacją na ekranie. W dodatku po polsku, co utrudniało całą sytuację, bo jako czytająca szybko i sprawnie czytałam przed mężem i natychmiast odczuwałam skutki w okolicy obręczy serca. No bo jak tu nie umrzeć ze strachu , kiedy samochód wysyła komunikat „auto zagrożone stoczeniem” w chwili, gdy mój mąż musi zawrócić na drodze, a po boku rowy melioracyjne jak fosy w średniowiecznych zamkach. A czujniki widzą więcej, niż ja mogę przeżyć. Obie z przyjaciółką widziałyśmy oczami wyobraźni auto w rowie i konsekwencje finansowe do końca życia. Potem, kiedy małżonek oddalił się z kluczykiem w kieszeni do toalety, samochód z całej swoje komputerowej siły żądał, by wezwać natychmiast  autoryzowany serwis. Nie napisał po co – dla niego, czy dla męża. Mnie na pewno by się przydał autoryzowany serwis, bo tyle co ja się namodliłam, nazaciskałam piąstek, nawstrzymywałam oddechu w czasie tej podróży do wymarzonych miejsc wymarzonym samochodem to dawno nie. Wysiadłam w miejscu docelowym w nocy, obolała ze zmęczenia i zdenerwowania. I korzyść jedynie taka, że zdecydowanie bardziej doceniam uroki uzdrowiskowego ukojenia.

No i oczywiście moc życzeń. Szczególnie tych „spełnienia WSZYSTKICH marzeń”.

Dobrego Roku życzę Czytelniczkom I Czytelnikom!
Czytaj więcej »

Duże Ciało

14:18

Polonista żywi się cudzym słowem. Systematycznie, konsekwentnie i wszędzie. Tak ma po prostu. Ja też tak mam. Od dziecka. Najchętniej jako dziewczynka podsłuchiwałam różne brzydactwa i bardzo szybko zaczęłam rozumieć ich znaczenie oraz ważną rolę w życiu społecznym. Już drugiego dnia odmówiłam pójścia do przedszkola, bo tam dzieci mówią „dupa” – wyszeptałam ze zgrozą do ucha mojej Mamie. Nie pomogło – zaprowadzili mimo protestów. No i chyba w ten sposób zniszczyli mój pancerz ochronny. Mało, że przywykłam, to jeszcze czasem używam. Ale co zrobić innego,  jak się człowiekowi ciśnie i może zadusić, jeśli się nie upuści?

Mam jednak takie przekonanie, że nie jestem oklęta i jeśli używam to w jakimś celu stylistycznym.  Podobnie dobrze o sobie myślę, jeśli chodzi o wyrażanie poglądów, które mam skrystalizowane. Oczywiście, że szukam ludzi o podobnych poglądach. Jest mi z nimi raźniej i sympatyczniej. Tym bardziej, że osoby o odmiennych poglądach zazwyczaj mocno się różnią także pod innymi względami i jakoś tak, nie są mi bliscy. Nawet jak się bardzo staramy… – no tu mam pewien problem, bo żaden mądry przykład nie przychodzi mi do głowy.  
To chyba się jeszcze z żadnym oponentem  nie starałam…..

W takim razie pewnie będę miała kilka okazji przećwiczyć starania, bo zdaje się, że przed nami czas dużej zmiany. Otóż dzisiaj wczesnym popołudniem leciałam przez miasto do fryzjera. Lekko otumaniona kolejną wizytą u dentysty, zaambarasowana mało świątecznymi myślami, jak ominąć trudne tematy przy rodzinnym zgrupowaniu zadeklarowanych zwolenników różnych opcji polskiego konfliktu przeciskałam się przez równie nieprzytomnych. I nagle przede mną wyrosło Duże Ciało w czarnym płaszczu, a mój rozdygotany mózg natychmiast wysłał sygnał mayday, mayday – czyli rany boskie znam tylko kto to jest i skąd? Zanim mi się poukładało w skołatanej głowie Duże Ciało  wzięło mnie w ramiona,  wycałowało z dubeltówki i rzekło – świetnie wyglądasz! Nic się nie zmieniłaś! Zanim zdążyłam się odwzajemnić równie sympatycznym komplementem Duże Ciało wypuściło mnie z objęć. Odsunęło się ździebko i wypaliło: ale znajomymi to już nie jesteśmy! Wyrzuciłam Ciebie ze znajomych, bo strasznie hejtujesz! Obejrzałam się, ale nikogo wokół nie było i ten komunikat był wyraźnie do mnie. No to teraz dopiero mózg mi się zmaydayował szukając nerwowo w pamięci przykładów mojego hejtu!

Stałam z otwartą gębą, jak jakaś rozdziawipapa. Matko – chyba jest jakaś różnica między hejtem i deklarowaniem swoich poglądów. Ale Duże Ciało wyraźnie było poruszone faktem, że wyrzuciwszy mnie ze znajomych na FB, ucałowało mnie serdecznie na ulicy i jeszcze odruchowo obdarowało komplementem. No i dalej trwało nade mną dwa razy większe przyglądając się mojej skromnej posturze z niesmakiem, choć przecież wyglądam świetnie. W tej sytuacji ucieczka była jedynym rozwiązaniem, więc nie złożyłam życzeń tylko spojrzawszy Ciału w oczy rzekłam – w takim razie idę do fryzjera. I poszłam w swoim kierunku.

No i teraz myślę sobie, jak to jest z tym hejtem. Poszukałam definicji i mądrzejsza nie jestem. Unikam wulgaryzmów, nie wrzucam świństw, nie trolluję, nie jestem anonimowa. Jedyne co,  to mam poglądy i swoje wiem. A podobno – według jednej z definicji – to już jest hejt!

Skoro tak, to idę na całość i teraz jak prawdziwy polonista przywołam cytatem z cudzym słowem najpiękniejszy bunt przeciwko temu, co wokół nas:

Sylwia Kubryńska na swoim blogu http://kubrynska.com/ pisze :

„Tak mnie ta ponurość fascynuje, że o tej ponurości napisałabym pieśń. Hymn narodowy. O zaciśniętych ustach przechodniów. O zgrzytaniu zębów. O tych wszystkich bluzgach odbijających się o mury przy polskiej ulicy. O zaciśniętych pięściach. O intrygach i zemście. O dopatrywaniu się w każdym słowie ataku na nasze polskie przeolbrzymie JA. O cierpieniu, że innym się powiodło. O zawiści, bo ktoś ma lepszą emeryturę. O zazdrości, że ktoś wydał lepszą książkę. O wściekłości, bo ładniejszy samochód.

O nieustępliwości. O zacietrzewieniu. O mentorstwie. O „moja racja jest mojsza”. O tym, że świat nas nie rozumie. O tym, że nikt nas nie docenia. O nas. O wkurwionych Polakach.

Napisałabym tę pieśń i śpiewała codziennie rano, właśnie wtedy, kiedy jestem niewyspana, skacowana, rozżalona, umęczona, zmarznięta, głodna i kurwa, czuję, że jeszcze moment, jeszcze tylko jeden news w radiu, jeszcze tylko słowo o Macierewiczu, Pawłowicz, Kaczyńskim, Tusku, Kopacz, Szydło, Kempie – i zaraz wybuchnę. Trafi mnie szlag, wpadnę w tę moją wielką, bolesną, martyrologiczną polską furię i wpierdolę sama sobie na dzień dobry.”

„Pieśń o wkurwie polskim” http://kubrynska.com/

No i co? Można lepiej?

A Ty Duże Ciało - WAL SIĘ! O!
i w ten sposób zostałam Pierwszą Hejterką Rzeczypospolitej!
Czytaj więcej »

Ciężko!

04:07

Mam  za sobą tydzień literackich wzruszeń i oczywiście, jak cała grupa Polaków gorszego sortu, stan wkurzenia i zadziwienia, że można aż tak. O wkurzeniu mówią wszyscy i ciągle, więc staram się , jako miłośniczka świętego spokoju, omijać ten temat. Ale się nie da! Każda próba włączenia telewizora, każdy kontakt przez media z obecną władzą podnosi mi poziom adrenaliny. Mam wrażenie, że buta, pycha i głupota siedzi w każdym kątku mojego domu i dopada mnie na każdym kroku. Facetów z obecnej opcji mam jakoś opanowanych i właściwie wiem, czego się spodziewać. To unikam, wyłączam i nie pozwalam się dopaść. Ale kobiety przeszły same siebie. Przewodzi Kempa. Nie pamiętam, czy ktoś kiedyś w życiu tak mnie wkurzał. Przeszła metamorfozę od czasu objęcia władzy – matko jedyna, strach do czego dojdzie w tym rozwoju! Ale wczorajsze deklaracje Pani Szydło, która stonowanym głosem mówiła coś o wspólnej decyzji wszystkich Polaków to był już cios w moje poczucie rozumienia tego, co widzę. No rany boskie kto jej broni dać te 500 złotych. Niech daje i już. I najtrudniejsze do wytrzymania – modulacja głosu. Siła spokoju i gotowości do współpracy. Spokój, równowaga, zapewnienie o determinacji. A przecież  każdy z mojego pokolenia pamięta ten sam sposób komunikacji, kiedy 13 grudnia generał i jego chłopaki zburzyli nasz ład. Też był beznamiętny głos i uporczywe powtarzanie zdań brzmiących właściwie.

No i w tej atmosferze wkurzałam się nieustannie, a wzruszyłam kilkakrotnie. Najpierw gdzieś od niechcenia w szybkiej reakcji i polemice z telewizorem rzuciłam jak obelgą pod adresem kolejnego demagoga ulubiony cytat z Miłosza „nie bądź bezpieczny, poeta pamięta”. I nagle mąż mój własny – nieczuły jak dotąd na poezję, i co by nie powiedzieć, zdecydowanie obojętny na jej uroki ZAŻĄDAŁ  natychmiast całego tekstu. Czytał uważnie i dopytał o konteksty kulturowe, a następnie sam  z siebie rzucił się do FB i wiersz Miłosza „Który skrzywdziłeś..” w świat posyłał. No proszę! Z tego co pamiętam, na barykadach słowo było równie cenne, jak amunicja. No to doświadczyłam takiej współczesnej barykady i to chyba największy sukces polonisty na uchodźctwie - czyli emerytowanej nauczycielki. No chyba, że jak Baczyński pójdzie i za sprawę da się zabić. Pomyślę!

Drugie wzruszenie dotyczyło także literatury, ale w jej bardziej dosłownym wymiarze. Swego czasu kupiłam nagrodzoną nagrodą NIKE książkę Olgi Tokarczuk „Księgi Jakubowe”. Właśnie zabierałam się do czytania, gdy odwiedziła mnie moja Mama - Pani w wieku bardzo mocno dojrzałym. Zobaczyła książkę i jak każdy łakomczuch książkowy chciała natychmiast ją skonsumować. Chwila – mówię. Dam, jak przeczytam. Na co Mateńka – dziecko, zanim ty to przeczytasz , to ja umrę. Ja już nie mam czasu dodała autorytatywnie i wyszła z książką. Nie protestowałam. Przecież w sprawach ostatecznych nie będę dyskutować.

Zajrzałam do niej w tym tygodniu. Siedziała zaczytana, pochylona w dość dziwnej pozycji, książka leżała oparta na kolanach. Na starość zrobiła się malutka (Mama nie książka). Miałam wrażenie, że opasłe tomisko powieści jest większe od niej. Podniosła głowę i takim zmęczonym głosem powiedziała - strasznie ciężko się to czyta. W żaden sposób nie mogę tego utrzymać w rękach. I jeszcze to, co tutaj jest opisane… Ciężko! Ale już lepiej czytać, niż oglądać to, co się teraz dzieje.

Wyglądała na zmaltretowaną. Poruszający obrazek.

Trzecie wzruszenie było podczas niedzielnej mszy w ulubionym kościele u mądrego księdza. W kazaniu ksiądz życzył, byśmy mieli szczere i dobre święta. Szczerość życzeń podkreślał kilkakrotnie. I aby przekaz jego życzeń dotarł do nas jak najlepiej przywołał cały „Wiersz staroświecki” ks. Jana Twardowskiego. Jedna zwrotka ma dziś szczególnie mocny wydźwięk:
„Oby się wszystkie trudne sprawy
porozkręcały jak supełki,
własne ambicje i urazy
zaczęły śmieszyć jak kukiełki.”


Pewnie nie porozkręcają się tak prędko. Pewnie bardzo wiele emocji przed nami. Nie wiem, jak będą  wyglądały szczere życzenia i spotkania rodzinne,  na których spotkają się Rodziny o spolaryzowanych poglądach. A tak będzie w wielu rodzinach. Na pewno i w naszym przypadku. I to jest kolejny dowód, że rządy PiS-u są bardzo trudne do wytrzymania nie tylko dla budżetu i gospodarki.

Dla nas też. A przecież mamy pociechę płynącą z zapisanych słów, z doświadczeń wcześniejszych pokoleń, z przekonania, że nigdy nie wolno tracić nadziei i trzeba walczyć o prawdę.

 A mimo wszystko – ciężko!
Czytaj więcej »

Stary piernik

08:46

Za dziesięć dni święta. A ja – poza próbą uporządkowania tego, co mam w głowie, ani do porządków , ani do innych przygotowań świątecznych się nie zabrałam.  I pewnie, jak zwykle starannie ominę  nieumyte okna i nie wpadnę w ten uroczy szał świątecznych przygotowań, gdy po domu roznosi się zapach pierników i choinki. Jeden stary piernik tak skutecznie osłabił moją ubiegłoroczną silną wolę poprawy w aspekcie bycia żoną i matką – czytaj sprzątaczką i kucharką – że pozostanę w tym przedświątecznym bezruchu i zadziwienia nad skutecznością poczynań tego pana. Tym razem mam wytłumaczenie, bo jako zagorzałej admiratorce społeczeństwa obywatelskiego fakt ograniczania praw może, a nawet musi popsuć humor, odebrać chęć życia i wywołać stany depresyjne.

No to w tym roku właśnie tak mam.
Jak to się mówi, prędzej śmierci bym się spodziewała, niż tego , że w grudniu naród – syty i zadowolony wylegnie na ulice, że będzie żądał czegoś i robił wrażenie, że wie czego. Nie myślałam, że to zobaczę na własne oczy i przeżyję . Nie spodziewałam się, że zostanę zaliczona do grupy złodziei i komunistów, że będę gorszego sortu i ….. Najgorsze jest to, że właściwie nie wiem czego się jeszcze o sobie dowiem i czego mam się spodziewać po kolejnych dniach. A tu walą reprezentanci nowej władzy w moją depresję ile wlezie. Dzisiaj walnęli nowymi zasadami wyboru kuratorów. Mogłabym zaśpiewać „ja mam to już za sobą” i trawić tylko bardziej osobiste zniewagi Prezesa , ale to niemożliwe, bo ciągle zależy mi na tym, by wokół mnie ludzie mądrzeli. Centralny wybór aparatczyków posłusznych Prezesowi i sprawujących władzę nad oświatą w województwach gwarantuje nam tylko ustalenie ideologicznego kierunku. Będzie patriotycznie, bogoojczyźniano, smoleńsko- katyńsko. Innych osiągnięć na pewno nie będzie.

Poprzednim razem miały być mundurki i nowe, poprawne lekturki. A dla niewygodnych zakłady i wysokie murki. Wiało grozą. Pamiętam swój strach. Mam nadzieję, że i teraz zdrowy rozsądek zwycięży i skończy się na machaniu siekierką. Zresztą – jednego jestem pewna. Nauczyciele w znakomity sposób wypracowali jako grupa zawodowa postawę pozorowania zmian. Dadzą radę!

Jedno w tym wszystkim jest na pewno cenne. Dowody, że arogancja władzy ciągle drażni. Nadal jest zachowaniem , które ludzi obraża i irytuje. Swego czasu przeżyłam podobne zachowania, jak te które dziś widzimy w publicznym przekazie – w sejmie, na wiecach, w wystąpieniach publicznych. To było  bardzo kameralne spotkanie, ale dotyczyło sprawy ważnej i społecznej. Szłam tam służbowo z nastawieniem na rzeczową spokojną rozmowę o problemie, który należało rozwiązać. Spotkałam się z atakiem, groźbami i zwyczajnym chamstwem. Wysoko postawiony we władzach lokalnych polityk wrzeszczał na mnie tak, jak nikt inny sobie nigdy na to nie pozwolił. W całym moim dorosłym życiu po raz pierwszy przełożony, reprezentant władzy zachowywał się tak ordynarnie i grubiańsko. Bez żadnego skrępowania wobec dwóch dojrzałych kobiet. Kiedy wyszłam z tamtego gabinetu przez kilkanaście minut stałam oparta o ścianę i próbowałam zrozumieć, co to było. A to właśnie była arogancja władzy! Ta sama , która teraz daje prawo jednemu człowiekowi obrażać tysiace innych. Władza niszczy ludzi. I trzeba być wielkim człowiekiem, by umieć z władzy skorzystać dla wspólnego dobra i nie zgłupieć.
Czego by nie powiedzieć o Prezesie – wielkim to on nie jest. Skutecznym tak.
I ponieważ mam zjazd depresyjno-kryzysowy powiem tak : tamtego polityka już nie ma wśród żywych. Powędrował po nagrodę do Pana!
Ten też się w końcu usunie ze sceny politycznej. Namiesza, ale wieczny nie jest. I już dziś można powiedzieć za poetą:
„nie bądź bezpieczny
poeta pamięta”

Oj! Pamięta!
Tylko jak to przeczekać? I nie zwariować?
Czytaj więcej »

Kobieta z pasją

14:05

Seria czarnych zdarzeń ściga mnie i moich najbliższych. Najpierw bardzo kosztowna wymiana silnika –w samochodzie. Jak tylko wzmocniłam duchowo małżonka i przećwiczyliśmy dystans do bolesnych wydruków z konta w domu zrobiło się jakby chłodniej. Najpierw myślałam, że to omamy i skutki wynikające z bolesnej inwestycji w samochód lub irytacji związanej z sytuacją w kraju. A tu masz babo placek. Tym  razem piec się znarowił (chyba w ramach serii) i zdechł całkiem. W domu zimno i nawet pies rozumie, że wygrzebywanie się spod koców i kołder może być przyczyną wielu groźnych chorób. Tym bardzie, że choć jest to stan wyjątkowy, wszystko wskazuje, że będzie długotrwały. Wszyscy instalatorzy mogą dopiero po świętach. No i jak tu nie myśleć o czarnej serii?

W tej sytuacji uciekam z domu i szukam miejsc ciepłych. Dlatego z wielką radością powędrowałam na koncert Poznańskiej Sceny Młodych. W pewnym sensie 7 lat temu zainicjowałam jej istnienie, bo w moim stowarzyszeniu pozyskałam wtedy grant na takie działania, skierowane do utalentowanych młodych poznaniaków. Było twórczo, rozwojowo i jak widać skutecznie. Zasługa moja niewielka, ale wielki sentyment pozostał. Skoro zaproszono mnie na koncert zabrałam ze sobą jeszcze gotowe na wszystko moje przyjaciółki, które posłusznie idą w ciemno na każde wezwanie kulturalne. Trudno! W naszym wieku przyjaciół się już nie wybiera, tylko pielęgnuje.

Siedem lat temu do projektu zaprosiłam Annę Zalewską – Powalisz, kobietę z wielkim sercem i jeszcze większą pasją. To artystka z krwi i kości i znakomity pedagog. Umie wyłapać perełki i szlifować diamenty, ale przy niej nawet pień się rozśpiewa, a jak już nic z siebie nie wydusi, to chociaż do rytmu będzie podrygiwał. Zajęcia z nią to dla dzieciaków prawdziwa frajda i nie ma się co dziwić, że uczniowie zaproszeni do projektu 7 lat temu – zostali do dziś. Do tej grupy każdego roku przychodzą nowi i co roku  przygotowują minimum jeden koncert. Wczoraj wystawili „Czas Krzysztofa Komedy i Józefa Stolarza” spektakl muzyczny oparty na utworach z tamtych lat i pozwalający powrócić do czasów z lat 50 i 60-tych. Na scenie śpiewało 20 młodych artystów. Każda piosenka dopracowana w szczegółach i każda wykonana naprawdę znakomicie. Koncert był po prostu świetny. Dwie godziny dobrej zabawy i kolorowego widowiska na wysokim poziomie.

No i teraz kilka refleksji o kuchni tego zdarzenia i naszych poznańskich realiach. Bardzo żałuję, że na wczorajszym koncercie nie było nikogo z wydziału Oświaty UM w Poznaniu, nie było radnych – ŻADNYCH RADNYCH – ani od kultury, ani od edukacji z żadnej opcji. Szkoda! Może po obejrzeniu szybciej przekonałabym osoby odpowiedzialne za realizację zadań w zakresie oświaty o konieczności prowadzenia takich projektów. Zabiegam o to od lat. Marzy mi się, by były miejsca i ludzie, gdzie młody utalentowany mieszkaniec aglomeracji poznańskiej mógłby rozwijać swoje talenty lub pasje w grupie rówieśniczej i pod opieką równie utalentowanych, ale bardziej doświadczonych. Wszyscy patrzą na mnie jak na jeża. Z ostrożnością i zaciekawieniem. No jak to? Przecież mają koła zainteresowań w swoich szkołach. No właśnie. Już samo wyjście ucznia poza szkołę jest rewolucyjne. A co dopiero organizacja zajęć rozwijających talenty i zainteresowania opartych na ludziach, a nie na budynkach i przypisanych do jednej szkoły! Rany boskie – NIE DO POMYŚLENIA!

A Anka Zalewska-Powalisz robi swoje po cichu i w szkolnej piwnicy. W większości społecznie. A gdzie tu rozwijać inne talenty? Gdzie dobry teatr dla młodych? Gdzie zajęcia plastyczne? Pod czyimi skrzydłami mają  rozwijać inne zainteresowania i pasje? I jak nie wtedy gdy są młodzi, to kiedy?

Kiedy wychodziłyśmy po tym koncercie, moja przyjaciółka powiedziała „I pomyśleć, że ja za Laskowika zapłaciłam prawie sto złotych. Przecież w porównaniu z tym co pokazali ci młodzi,  to poniedziałkowy wieczór w Teatrze Muzycznym to zwyczajna chałtura”. Tę refleksję dedykuję Wydziałowi Kultury UM w Poznaniu. Na szczęście na koncercie Poznańskiej Sceny Młodych była żona Prezydenta Jaśkowiaka. Wiem, ze wyszła tak sama oczarowana jak ja. Może tą drogą uda nam się dotrzeć do serc, umysłów i kieszeni włodarzy miasta.

W końcu gdzie diabeł nie może….
Czytaj więcej »

Ząb, dresy i koniuszek

04:10

Niby zębem człowiek nie pisze, a jednak chory w pisaniu przeszkadza. Ostatni raz tak bolało w podstawówce. I nie pomogła staranność, wizyty u lekarza i dbałość o zęby. Rozbolało nagle i okropnie, z nóg zwaliło i zmusiło do rzeczy absolutnie niepojętej – pragnienia wizyty na fotelu dentystycznym. Z bolącą paszczą odbyłam jeszcze umówione wcześniej spotkanie w sprawie nowego projektu. A potem już tylko wizyta. Z tego wszystkiego najbardziej podobało mi się zalecenie mojej ulubionej zębolożki. Po wykonaniu wszystkich okrutnych czynności jak: opukiwanie w poszukiwaniu bolącego zęba (bolały wszystkie i cała głowa) , rozwiercanie, wkręcanie, po sakramentalnym „można wypluć” rzekła: „Dzisiaj proszę wrócić do domu, położyć się na kanapie, poczytać książkę i jeść lody.” Chyba jednak pokocham dentystów. Nie zrobiłam obiadu, kolacji , nie wyprowadziłam psa. Nie obejrzałam też wiadomości, bo tam był Pan Prezydent, który z mocą powiedział, że ma rację w kwestii TK, a ja i mnie podobni, to po prostu banda niedouczonych wichrzycieli. Nie mogłam tego oglądać, bo nie mogę zagryzać. A żeby to przeżyć, zęby zacisnąć należy ( to zdanie do ćwiczeń dykcyjnych).

No to teraz nadrabiam stracony dzień. Laskowik w Teatrze Muzycznym w Poznaniu taki sobie. Sam teatr już jest przygnębiający. Jak do niego włożyć na widownię komplet kolegów i koleżanek z mojej piaskownicy i program przygotowany przez zespół mocno dojrzałych artystów, to wychodzi mieszanka raczej piorunująca. Dużo wcale nieśmiesznych żartów ze starości i jej przykrych skutków. Jeszcze więcej pokpiwania z obecnej sytuacji politycznej, która mnie też jakoś nie śmieszy. No a najbardziej trudny do przyjęcia był pomysł podrzucania kukły symbolizującej uchodźcę. Matko! Pewnie tak samo czuła się wykształcona grupa Niemców, kiedy obserwowali w przedwojennych kabaretach dowcipy o tłuczeniu wystaw Żydom.

Podsumowując: rechotać się nie dało i dla potrzeb odreagowania, czy terapii śmiechem, raczej bym nie polecała tego wieczoru. Laskowik miał szczęście z tym PRL-em, bo przynajmniej wszedł do historii naszej kultury, jako czołowy prześmiewca. Teraz już tak się nie da, bo nic nie jest jednoznaczne, więc i śmiech zbiorowy nie wychodzi. I naprawdę trudno zrobić kabaret w dzisiejszych czasach, szczególnie artystom mocno dojrzałym. Wieczór miał oczywiście swoje dobre strony, bo na przykład wyjaśniono mi różnicę między starszy panem, a staruszkiem – u staruszka nie ma pożytku z koniuszka! Warto wiedzieć, żeby nie urazić! Ale jedną myśl usłyszaną od Zenona Laskowika popieram  i upowszechniam - „Na stresy najlepsze dresy”

 A stresów nam nie zabraknie. W kraju rząd nie drukuje pierwszego wyroku TK i nie respektuje obu. Prezydent nie spełnia oczekiwań połowy Polaków, rząd rządzi jak umie. Jak nie umie, też rządzi. Moja ulubiona Pani Minister od oświaty wyraźnie szuka wsparcia Prezydenta i Pani Premier i minę ma coraz bardziej niewyraźną. Po raz kolejny patrzę na Ministra,  który robi wrażenie, że zupełnie nie rozumie co robi i tylko jak mantrę powtarza co zrobi, nie odpowiadając obywatelom , jakie to pociągnie skutki i jakie długofalowe zmiany. Jestem w stanie pojąć (nie zaakceptować!) sprawę sześciolatków, ale za rozwalenie gimnazjów powinna iść do więzienia – i tyle!

Matko! Jacy my jesteśmy głupi i bogaci.

A wieczorem zadzwoniły moje przyjaciółki. Jedna klęła jak szewc, bo wściekła ją perspektywa nieuchronnie niskiej emerytury. Druga wpadła w depresję, bo zwycięska koalicja PIS/PSL w jej powiecie właśnie postanowiła zamknąć jej poradnię, która w małej miejscowości od kilku lat służy ludziom. Jako argumenty za rozwiązaniem podano fakty, które dotyczą ….zupełnie innej poradni w innym mieście. Dyrektor podejmujący te decyzje nigdy rzeczonej poradni nie odwiedził. Ale przecież Pan Wicepremier Gliński też skutecznie działa z Warszawy, to dlaczego tego wzorca zarządzania nie przenieść do powiatowego miasteczka?

No i w tej sytuacji moje zapalenie miazgi to właściwie pryszcz. I nic to ból zęba, przy bólu istnienia.
Czytaj więcej »

Refleksyjnie

08:36
W blogowaniu najważniejsze są dwie rzeczy. Opanowanie głowy i interakcja z czytelnikami. Z tym pierwszym mam poważny problem, bo jako „młoda” blogerka uruchomiłam półkule mózgowe do ćwiczeń w pisaniu. No i okazało się, że moje uwielbiają te zabawy. Wszystko fajnie, jak pracują w trybie dziennym. Przestaje być miło, jak mi się włączają w nocy i układają zgrabne zdania, przywołują historie, podpowiadają tematy – czyli pracują w trybie offline. No i to trochę mnie martwiło, bo myślałam, że tylko ja tak mam. A wczoraj rano przeczytałam na blogu Agaty Grendy „Zagajam świat”, że ona ma tak samo. ULGA! I poczucie wspólnoty. To oczywiście nie zmienia faktu, że w nocy się budzę i przeganiam blogowe pomysły. Ale przynajmniej wiem, że to tak bywa i na razie do poradni zdrowia psychicznego nie muszę.
Druga sprawa to interakcja z czytelnikami. Człowiek sobie pisze bloga, a tu bach – lęki jakieś cudze, że może wykorzystam czytelnika/czytelniczkę i opiszę jej przypadek. I skomentuję. No dobra, ale nie bardzo rozumiem, czego tu się bać. Nazwisk nie podaję, nawet imion. Próbuje sobie odpowiedzieć na to pytanie i nic mi do głowy nie przychodzi. No może poza jednym, że mi się uda na przykład zmusić do „podniesienia dywanu” i do refleksji nad sobą, swoim życiem? Jeśli tak to ja bardzo przepraszam, ale według  mnie w pisaniu chodzi właśnie o to! I ja bym bardzo chciała zmuszać do refleksji. Najlepiej wszystkich.
No i po tym zgrabnym wstępie będzie refleksja. Mam za sobą dwa dni ze Starszą Panią. Tak z szacunkiem mówimy w naszej rodzinie  o Mojej Mamie. Wiek ma sędziwy, charakter trudny, poglądy żywe. Ma też lwie serce i kruchość porcelany. Wszystko to razem powoduje, że na dłuższą metę trzeba z nią postępować niezwykle ostrożnie i …..ciągle. Nie ma możliwości odroczenia zobowiązań. Dokładnie tak samo jak  z małym dzieckiem, tylko dużo, dużo trudniej. Mam taką luksusową sytuację, że kiedy jestem z nią przechodzę na program „uważność” i wtedy dopiero dostrzegam naprawdę jej problemy i potrzeby. Wtedy także zaczynam dostrzegać swoje – trochę odroczone w czasie. No i wtedy właśnie pojawiają się wątpliwości – kto zajmie się mną za pewien czas. Kiedy ja z moim lwim sercem, uporem, poglądami i przyzwyczajeniami stanę się krucha jak filiżanka. Kiedy będę potrzebowała bliskich ludzi, ich serdeczności i życzliwości, by żyć?
Zwracam uwagę „by żyć” – a nie wegetować.  
Nie muszę chyba pisać, że odpowiedź nie jest łatwa. Pociesza mnie trochę fakt, że będzie nas – seniorów – bardzo dużo. Ale myślę, że ciągle za mało robimy jako społeczeństwo, by zadbać o SIEBIE na starość. Nie widzę żadnych „inwestycji” w wiek dojrzały, poza próbą skrócenia okresu pobierania emerytury. Ale to chyba trochę mało. Starość to przede wszystkim samotność i wykluczenie. I bez względu na to, jak głośno temu zaprzeczamy, to właśnie tak jest. No i co z tym zrobić? Jak przeciwdziałać?

No właśnie! Dzisiaj posłucham Laskowika na koncercie. On też już w wieku dojrzałym. Może wskaże jakiś kierunek, podpowie coś. 
Czytaj więcej »

Skutki zamiatania pod dywan

09:18
Dziś odrywam się od spraw politycznych i na boku zostawiam emocje związane z nowym ładem w naszym kraju. Trudno – biorę swoją lekcję pokory z pokorą. Przynajmniej się staram. Wydaje mi się jednak, że od pewnego czasu słyszę same straszne historie. Może to tylko wrażenie, może natłok przygnębiających zdarzeń sprawia, że szybciej i mocniej docierają do mnie sprawy trudne, każą pomyśleć, a potem napisać? Oby tak było, że to tylko wrażenie!
Zainspirował mnie przejmujący artykuł w „Wysokich obcasach” „Psychiatryk zamiast rozwodu” (na FB patrz post poniżej). W ciągu ostatnich kilku tygodni spotkałam kilka osób, które opowiadały mi historie swojego związku i jego rozpadu. Słucham uważnie, bo sama doświadczyłam traumy rozwodu. Wiem jak trudno podjąć najtrudniejszą z decyzji – o konieczności ratowania siebie i odejścia od partnera. Wiem dobrze, jaką cenę za taką decyzję się płaci. Wiem także, że cena za nieudany związek jest bardzo wysoka, bardzo niekorzystnie oprocentowana, a w wielu przypadkach spłata rozłożona jest do śmierci i trwa często dłużej, niż spłata kredytu hipotecznego we frankach. I każdy przypadek jest inny, jeden od drugiego bardziej poruszający.
Wśród moich licznych i coraz liczniejszych rozwiedzionych koleżanek jest jedna, której mąż – ojciec dwóch synów, odszedł do kochanka. To ona wyrzuciła go z domu, mimo, że on był gotów zostać z nią i tylko czasem wyskoczyć do kolegi. Jego matka uznała, że wszystko przez nią. Dziewczyna zbiera się po traumie od kilku lat samotnie wychowując dzieci i walcząc każdego dnia o normalne życie. Została z domem, kredytem który sama spłaca i zarobkami budżetówki.
Albo inna. Oboje po prawie, świetnie wykształceni. Bardzo dobre zarobki, intratny kontrakt za granicą, dwoje dzieci. Sielanka. I nagle z dobrze ustawionego w życiu młodego ojca rodziny zaczęły wyłazić demony. Luksus i przepych w którym żył, spowodowały nieodwracalne zmiany. Już nie wystarczały miłosne przygody, kolejne kochanki, striptizerki. Rodzina przestała się liczyć. Przygód szukał w światowych miejscach uciech, gotów jechać na drugi koniec świata, by pobalować z kolegami. Jakie czasy, taka rozpusta.  Ona wniosła o rozwód z orzekaniem o winie i kilka długich lat udowadniała w sądzie swoje racje. W międzyczasie on całe swoje świetne wykształcenie, spryt  i znajomości wykorzystał, by uniknąć zobowiązań. Nie płaci alimentów, choć dzieci rosną, a z nimi ich potrzeby. Ona mieszka w ich domu (na razie), ale nie ma na chleb. Ale jest już rozwiedziona. To sukces.
Takich opowieści mogłabym przywołać kilkadziesiąt. Dotyczą młodych i starych małżeństw lub par. Kiedy jadę przez osiedla nowych pięknych domów, zawsze myślę sobie, co ukrywają te nowoczesne dachy. Ile szczęścia, a ile tragedii, przemocy, obojętności i bezradności? Jak bardzo się te relacje zmieniają? Kilkadziesiąt lat temu powodem rozpadu związku najczęściej był alkohol lub  prymitywna siła. Dziś kiedy jesteśmy lepiej wykształceni powody bezpośrednie są bardziej zróżnicowane, za to  skutki jeszcze gorsze niż kiedyś. I metody dochodzenia swoich racji są bardzie skuteczne i niestety bardziej okrutne. Chyba łatwiej było się rozejść 30 lat temu i potem zachować twarz, bo rzadko kto miał jakiś majątek. Pary walczyły ze sobą tak długo, jak długo mieszkali pod jednym spółdzielczym dachem.
A może mi się tylko tak wydaje?
Jedno nie zmieniło się na pewno! Naiwność kobiet, które podejmują życiowe decyzje, które nie reagują na pierwsze sygnały zbliżającego się kryzysu, umiejętnie zakopując symptomy pod dywan. Najtrudniejsze lekcje w życiu ćwiczymy na własnym żywym organizmie, bo o sprawach istotnych, problemach i wątpliwościach nie rozmawiamy, zostawiając je w zależności od przekonań - Panu Bogu lub losowi. A tu jednak czas na dojrzewanie do samostanowienia. I na obronę własnych praw. Im wcześniej tym lepiej. Nie łudźmy się! Nieudane małżeństwo na starość nie będzie lepsze. Będzie tak samo nieudane, tylko starsze.

No i na koniec wyraźnie i prosto z mostu! Nie namawiam do rozwodu! NIKOGO! Namawiam do spojrzenia pod dywan. 
Czytaj więcej »

Zakaz wstępu

07:34
Odzyskałam komputer i tym samym dostęp do świata.
Czułam, że będzie się działo, ale nie myślałam, że aż tak. I teraz nie wyleje się ze mnie stek inwektyw na postępowanie Pana Dudy i innych współtwórców tej awantury o Trybunał. Przez te kilka dni niepisania naczytałam się dość i sama jestem zmęczona tym (zasłużonym skądinąd) wszechobecnym atakiem. Ale nie mogę przecież nie zapisać swoich myśli na ten temat.
Pierwsza, którą mam od chwili komunikatu, że Pan Prezydent przyjął ślubowanie nad ranem – jak mu nie wstyd? Nigdy nie uwierzę, że już mu zniszczono poczucie przyzwoitości, nie umiem uwierzyć, że nigdy go nie miał. O najgorszym bandycie myślę zawsze, że gdzieś tam musi mieć ludzkie odruchy. No to i Dudowie mają. W końcu to dziecko inteligencji, wychowany (tak myślę!) jednak na tych samych wartościach, co ja i moi liczni znajomi. Co się robi, by człowiek dobrowolnie zrobił z siebie takiego błazna i nieudacznika. Publicznie. Przed całym narodem.
Druga refleksja, która mnie męczy, to jak czuje się człowiek, któremu jego własne środowisko mówi, że postępuje źle, głupio. Umarłabym ze wstydu. Spraw Panie, by mnie to nigdy nie spotkało. By na mojej drodze nie stanął żaden Prezes ze swoją wojenką, nie porwał i nie omamił.  Chowam się w tym zaciszu przyzwoitości, stanu ulubionego przez wszystkich moich bliskich i pojąć tego mechanizmu takiej (w pewnym sensie) autodestrukcji nie mogę. Już prędzej zrozumiem zbrodnię w afekcie, albo porzucenie dziecka czy kradzież. Jakież to musi być upokorzenie dla bliskich – dla żony, córki, rodziców.  Nie bronię Prezydenta, bo to nie mój prezydent, nie mój wybór. Staram się jedynie zrozumieć mechanizmy władzy i postępowanie człowieka.
I trzecia myśl. Nie wierzę, że Prezydent jest aż tak głupi, żeby nie widzieć manipulacji. On to akceptuje. Ta determinacja, te nocne podchody czemuś służą. Przecież logicznie myślący człowiek tak nie postępuje, nikt nie płaci takiej ceny bez jakichś odroczonych korzyści. W takim razie – o co tu chodzi? W głowę zachodzę i jak byłam głupia i przerażona, tak jestem.
To wszystko mnie bardzo martwi i rozwala od środka. W naszym kraju widziałam już niejedno i mogę śmiało powiedzieć, że kryzysy to nasza specjalność,  a bez konfliktu umieramy, jak ryby bez wody. Ale kryzys z taki przebiegiem to jak dla mnie trochę za dużo. I chciałabym wreszcie móc z "uważnością" skupić się na życiu kobiety dojrzałej, na smakowaniu i opisywaniu jego uroków, a nie żeby mnie nieustannie stawiano do pionu, straszono i niszczono moje życie.
Mam serdecznie dość. Wszystkich, którzy głosowali na Pana Dudę, Pana Kukiza, PIS i Kukiz 15 bardzo proszę , by teraz nie próbowali mi tłumaczyć, że wszystko jest ok, że tak trzeba, że to tylko chwilowa zawierucha, że poprzednia władza też nie była święta. Wielu moich znajomych próbuje ze mną dyskutować używając tych sformułowań. Darujcie sobie! Jeśli już wiecie, że was nabrano - uczcie się pilnie tej lekcji i zapamiętajcie na przyszłość, jak się wykorzystuje ciemnotę. Jeśli nadal wierzycie, to wyobraźcie sobie, że na czole macie napis „głupek narodowy” a na mojej furtce wisi kartka – „Głupkom wstęp wzbroniony”.
Nie zgadzam się na łamanie demokracji, na dyktaturę, na okłamywanie ludzi, na zabieranie praw obywatelskich, na wszystkie świństwa, które na razie oglądam w telewizji, ale które za chwilę będą bliżej nas – zwyczajnych ludzi.



I co z tego?
Czytaj więcej »

Dlaczego kobiety powinny jeździć do SPA?

07:57
„Pytanie w tytule postawione tak śmiało, choćby z największym trudem, rozważyć by należało” .
To chyba jakiś cytat. Albo wbita w mózg fraza z bajki  z dzieciństwa. Ewentualnego autora przepraszam, ale zdanie na tyle fajne, że stało się prawie jak moje. A sprawa, o której piszę, wbrew pozorom ważna. Dla zdrowia psychicznego dodam - by ukrócić podejrzenia, że to jakaś manipulacja.
Od kilku lat regularnie co pewien czas jadę w towarzystwie koleżanek do jakiegoś miejsca atrakcyjnego np. w SPA, gdzie pławimy się luksusie.
Luksus polega na tym, że:

·       nie czujemy się zobowiązane do gotowania obiadu,
·       nie odrabiamy lekcji z naszymi ewentualnymi dziećmi,
·        nie prasujemy, nie sprzątamy, nie zapobiegamy rodzinnym katastrofom (niech się wali! a co! posprzątamy po przyjeździe),
·        rozmawiamy w samochodzie w czasie podróży,
·        rozmawiamy przy posiłkach,
·        rozmawiamy między posiłkami,
·        rozmawiamy w jacuzzi i saunie,
·        wybieramy ładne miejsca , by w pozostałym czasie porozmawiać w spokoju,
·        rozmawiamy w drodze do tych ładnych miejsc.
Ponieważ mamy zdecydowanie za mało pieniędzy, by się poddawać kosztownym zabiegom kosmetycznym, rozmawiamy także o tym ile byśmy straciły, gdyby tak nałożyć nam na twarz maseczki i zmusić do niemówienia.
Uwielbiam te wyjazdy, bo zazwyczaj już pierwsze 5 godzin powoduje, że wszystkie ważne i trudne sprawy są przegadane i tym samym oswojone. Czasem obśmiane do łez i przyswojone jeszcze bardziej. Brak mężczyzn pozwala nam gadać więcej i bardziej pławić się w luksusie.
Odwiedziłam w ten sposób wiele miejsc w Polsce i przymierzam się do opisywania ich wad i zalet, ukrytych pułapek utrudniających odpoczynek.
Wczoraj w wróciłyśmy z Wojanowa koło Jeleniej Góry. Przepiękny zespół pałacowo-parkowy odrestaurowany i przekształcony na kompleks hotelowo-szkoleniowy. Cena bardzo przyzwoita w stosunku do usługi, szczególnie, kiedy się wykupi groupon. Obok, kilkadziesiąt metrów dalej za rzeką,  Łomnica, która mnie osobiście zachwyca. W tej miejscowości także odnowiono dwa pałace i folwark, ale tam jest nie tylko hotel i restauracja, ale także festyny i różne społeczne aktywności właścicieli tego obiektu organizowane ku uciesze licznie odwiedzających. Cudnie brać udział w takim święcie, a właśnie rozpoczęły się festyny adwentowe. Kolorowo, wesoło, pachnąco – tak jak kiedyś! I nie tak jak np. w Lidlu!
W Wojanowie także starają się, by umilić pobyt gościom. Nam udało się trafić na koncert zespołu „U studni”. To w pewnym sensie  kontynuacja nurtu „Starego dobrego małżeństwa”. Zespól założyli dawni członkowie „Starego dobrego małżeństwa” i trzeba przyznać, że śpiewają i grają przepięknie. Taki wieczór poezji śpiewanej w wojanowskim zamku, to wspomnienie na długo. Naprawdę warto było posłuchać i przez czas koncertu milczeć uważnie.
Za niewielkie pieniądze człowiek się nagadał, napatrzał, namoczył, nacieszył i odnowiony powrócił, by heroicznie stawić czoło grudniowym przeciwnościom - rozbitej Europie, zmianom klimatycznym, katastrofom rodzinnym i rozwalaniu demokracji.

Z tego wszystkiego, już nie wiem co gorsze.
Czytaj więcej »

Upiory z przeszłości

02:16
Moja strategia ucieczki w kulturę od polityki i rewolucyjnych zmian zawiodła na całej linii.  Udział w zbiorowym doświadczeniu nocnej terapii śmiechem pomógł na krótko, choć piosenkę pod wdzięcznym tytułem „Romans zasłyszany w barze mlecznym od staruszki, która spożywała pomidorową z ryżem”  nadal śpiewam pod nosem. Głównie utkwił mi w głowie refren ze słowami „dno, serdeńko, dno” Telewizora nie włączam na wszelki wypadek, żeby tej głupoty do domu nie wpuszczać.  Tylko radio mnie czasem dopadnie  i to już jest wystarczająco trudne do zniesienia.
Uciekłam w lekturę i chyba mam pecha. Na półce do czytania, wśród wielu innych tytułów,  miałam powieść Nurowskiej, kupioną gdzieś, kiedyś i oczekującą swojej kolejki.  Tytuł „Miłość rano, miłość wieczorem”  zapowiadał raczej ckliwe wzruszenia i refleksje nad przemijaniem,  zamiast  kolejnej porcji emocji politycznych. Powieść od początku nie porywała i raczej stanowiła bardziej środek nasenny, a nie emocjonujące przeżycie. Do czasu. Jest to historia powikłanych losów kilku bohaterów z Powstania Warszawskiego, których życie po wojnie mocno się skomplikowało. W połowie książki właściwie chciałam ją już odłożyć, ale  wczoraj dotarłam do roku 1989 i jeden z tych bohaterów – największy dziwak i życiowy popapraniec zaangażował się w życie polityczne naszego kraju i został senatorem. Oczywiście  znalazł się  w grupie  walczących z układem okrągłego stołu i został bliskim współpracownikiem braci Kaczyńskich. Nurowska  wykorzystała polska scenę polityczną, kolejne wyczyny  braci  Kaczyńskich, by przedstawić bohatera. Pewnie rok temu  ten zabieg nie przykułby mojej uwagi, ale w obecnej sytuacji ta postać i jej otoczenie wyglądają zupełnie inaczej. Straszą. A lektura,  choć tego nie chciałam, wywołała  wspomnienia i czarne myśli o naszej obecnej sytuacji. Wcale nie bohaterów. U nich w roku 2000 wreszcie się poukładało.  Za to w naszym kraju – mam wrażenie -  rozpada się wszystko.
Teraz to bezpiecznie mogę chyba czytać tylko „Dzieci z Bullerbyn” albo „Mikołajka”.
Choć i tego nie jestem pewna, bo przecież mogę nie rozumieć podtekstów i Pan Wicepremier mi wskaże zagrożenia.
Na szczęście, żeby nie zwariować pojadę w towarzystwie moich nieocenionych przyjaciółek do miejsca uciech wszelakich – czyli do SPA w prawdziwym zamku i jak najprawdziwsze królowe/królewny/księżniczki (niepotrzebne skreślić) będziemy moczyć kupry w jacuzzi, aż nam mięso od kości odejdzie.

I opracujemy nową strategię na przeczekanie zawieruchy politycznej i społecznej.
Czytaj więcej »

Noc w teatrze

09:29
Wczorajszy wieczór, a właściwie noc w teatrze (spektakl „Klimakterium II” zaczynał się o 21.15) to był dobry pomysł. Trochę to wszystko przypominało sabat czarownic, bo na widowni prawie same kobiety i cztery gwiazdy w wieku dojrzałym na scenie. Trudno o inne skojarzenia. Wszystkie miejsca oczywiście wyprzedane i jak zwykle zabawa przednia, choć chwil refleksji też nie brakowało. Widziałam „Klimakterium I” i przyznaję – na pierwszym bawiłam się lepiej. Ale zawsze kiedy coś  porównujemy do pierwowzoru to ocena jest mało obiektywna. Bo my już jesteśmy inni. Pojechałam z koleżanką, która poprzedniego przedstawienia nie widziała i która szczerze popłakała się kilka razy ze śmiechu i jak twierdzi, dawno tak się nie zrelaksowała. No więc – nie słuchajcie malkontentów a raczej malkontentek, tylko same idźcie i zobaczcie Drogie Panie! A Panów też weźcie, bo nigdy nie wiadomo, jakie to nasz ewentualny partner katharsis w teatrze przeżyje i co z tym przeżyciem później zrobi. A nuż zrozumie swoją ważną społeczną rolę waszego życiowego partnera , a nie podpórki do pilota?  Albo odkryje, że inwestycja w starość nie polega na kupnie większego ekranu, tylko dbałości o relacje z najbliższymi. No chyba, że to już nie najbliżsi, tylko współmieszkańcy. To może niech już kupi większy telewizor, a  Wy zabierzcie koleżankę .I tyle.
W pewnym wieku trzeba świadomie wydatkować energię.
Do domu wróciłam po północy i długo męczyła mnie piosenka  „gdzie moja junost, gdzie moj restoran” . Postanowiłam, że  teraz przygotuję ten kawałek i będę śpiewała wszystkim znajomym na  powszechnych w moim środowisku sześćdziesiątkach i siedemdziesiątkach. Uwaga! proszę to potraktować jako ostrzeżenie dla tych, co niebawem zamierzają obchodzić urodziny – ja nie żartuję. Odśpiewam w całości.
A rano wstałam i wysłuchałam wywiadu  z jakimś  profesorem z Krakowa na temat reformy edukacji. Otóż z wypowiedzi Pana Profesora ( nie usłyszałam nazwiska) likwidacja gimnazjów jest bardzo  potrzebna, bo wyniki na maturze są beznadziejne i trzeba lepiej przygotować uczniów. Muszą dobrze znać historię , bo potem niczego nie rozumieją. Poza tym będzie więcej godzin dla nauczycieli, bo sześciolatki nie pójdą do szkoły. Na pytanie redaktora, co z dziećmi z rocznika 2009 , które już są w pierwszej klasie i wg pani Minister ich rodzice mogą zdecydować, czy chcą żeby dzieci zostały w pierwszej klasie  jeszcze rok, Pan Profesor się wyłączył.
Oniemiałam ! Takich bzdur nie słyszałam od wielu lat.  Gadał, jak potłuczony.
Nienawidzę być bezradna. Źle znoszę głupotę. I wcale mi nie chodzi o to , kto kogo bardziej obrazi, który redaktor /polityk/ekspert ma patent na mądrość. Chodzi mi o nasze wspólne dobro i naszą  (w tym też moją!) przyszłość. O wartości, w których mnie wychowano, o odpowiedzialne traktowanie obywateli i spraw ważnych.
A swoją drogą, że ludziom po prostu nie wstyd!

Ech ! ”Gdzie moja junost, gdzie moj restoran”
Czytaj więcej »

Sposób na przeżycie

09:58
Gdyby mi ktoś kilka lat temu powiedział, że w ciągu jednego miesiąca w Polsce obejmą władzę ugrupowania skrajnie prawicowe  i skutecznie  usuną wszystkie demokratyczne elementy kontroli władzy i bariery jej samowoli,  nie uwierzyłabym. Gdyby ktoś dodał do tego falę uchodźców i odnowę faszyzmu, i realną groźbę ataków terrorystycznych  w każdym miejscu i o każdym czasie – w czoło stukałabym się  z siłą dzięcioła. Nikt spośród moich licznych znajomych, też by nie uwierzył.
A jednak!  Tydzień temu Paryż, dzisiaj Bruksela. To, co dzieje się w Polsce  przeraża. Mnie bardzo, choć na Fb czytam wypowiedzi niektórych osób bardzo zadowolonych. Mam wrażenie, że chyba nie wszystko rozumieją, nie dostrzegają konsekwencji tych wszystkich kontrowersyjnych decyzji, których jesteśmy świadkami i ich skutków, z którymi przyjdzie nam się zmierzyć.
Szukam wskazówki, jak dalej żyć. Bo trzeba się nauczyć żyć na nowo. Inaczej. Po staremu się nie da.
Dziś rano wysłuchałam w radio wypowiedzi prof. Śpiewaka , który opisując obecną sytuację polityczną, społeczną i ekonomiczną kraju i Europy, powiedział, że być może nadchodzący czas uruchomi wreszcie etap tworzenia społeczeństwa obywatelskiego, mocniejszych więzi różnych grup, wspólne inicjatywy obywateli na różnych poziomach życia społecznego.  Ale w którym kierunku te inicjatywy pójdą? I czy powstaną?  Czy my, jako obywatele  „damy radę”?
Bo o rząd się nie ma co kłopotać. Tam wierni, wybrani spośród miernych zrobią to, co trzeba. I okrzyk „damy radę” brzmi, w moich uszach  jak największa groźba.

No trudno. Dlatego, żeby nie zwariować dzisiaj idę na „Klimakterium II” i będę próbowała zrozumieć i  rozwiązać tylko problemy wieku dojrzałego. Zalewając się łzami oczywiście. 
Czytaj więcej »

Kobiety niewidzialne

10:20
Biegnę przez miasto. Jest listopadowe południe. Chmurno, dżdżysto, nieprzyjemnie. Na  kościelnej wieży zegar wybija dwanaście uderzeń. Natychmiast chce mi się kawy i jeśli jej nie dostanę,  to za chwilę rozboli mnie głowa. Po co ryzykować?
Wchodzę więc do małej kawiarni w centrum miasta. To jedno (może już ostanie?)  z tych miejsc, które są, od kiedy pamiętam. Czyli od dawna. Na drzwiach nieśmiało z boku wymalowano znak firmy, który w PRL-u był wszędzie  i znał każdy obywatel. Teraz firma z trudem próbuje się utrzymać na rynku. Lokal zawsze był malutki - raptem cztery stoliczki, lada cukiernicza i tyle. Ale ścisłe centrum miasta i świeże ciasto. Klientela stała od lat. W kawiarni tłok, prawie wszystkie stoliki zajęte. Same kobiety. Wszystkie w wieku, kiedy kobieta staje się niewidzialna. Nikt na nią nie zwraca uwagi, no chyba, że upadnie pod nogi. Siedzą przy stolikach przy herbatce i ciasteczku. Trzy oddzielne grupy, a wszystkie jakby takie same. Mam wrażenie, że już wszystko sobie opowiedziały i teraz po prostu są ze sobą. Milczą i siedzą.
Uciekłabym, bo lubię życie. Ale kawy mi się chce, to siadam przy czwartym stoliku. I nagle mimo woli staję się częścią tej grupy. Nawet jeśli teraz jeszcze zaniżam średnią wiekową tej wspólnoty, to czas jest nieubłagany. Więc patrzę i widzę siebie za kilka lat. Zamilknę? Usiądę i posiedzę? Nie polecę naprawiać świata? Jeszcze nie wierzę, że mi też się odechce, że mnie siedzenie przyciągnie i nie puści.
Dostaję kawę. I już po pierwszym łyku myśl, jak błyskawica przez mózg mi przelatuje i razi okrucieństwem swoim?
A z kim ja posiedzę za 10 lat? Z kim pomilczę na różne tematy?
Te panie – starsze koleżanki, na pewno mieszkają w mieście. A moje przyjaciółki wszystkie po okolicznych wsiach - Dąbrówkach, Kostrzynach, Biskupicach, Luboniach i innych odległych od centrum  Poznania landach siedzą. Kur nie mają , ale domy na swoją i moją zgubę pobudowały. No i jak my się zejdziemy na grupową herbatkę z ciasteczkiem drożdżowym, żeby wątroby nie rujnować? Bo o wspólnym wieczornym wyjściu do teatru czy opery, to nawet nie mamy co marzyć.
Więc apel mam taki – koleżanki moje! Koledzy też mogą! Łączmy się! Bo starość nam przyniesie samotność większą niż obecnym pokoleniom dojrzałych. 
Kapitalizm dał nam domy i zabrał wspólnotę. Rozproszeni, nie damy starości rady.

No chyba, ….że powołamy do życia kluby anonimowego seniora.  
Czytaj więcej »

Skąd się biorą ministrowie?

12:21
Kilka dni temu spotkałam dawno nie widzianego znajomego. Rozmawialiśmy oczywiście – jak wszyscy teraz w naszym kraju – o nowym rządzie i zapowiadanych zmianach. Znajomy, nawiązując do mojej krótkiej kariery samorządowej, zapytał mnie w pewnym momencie, co sadzę o ludziach, których poznałam wtedy na swojej drodze. Jacy są ludzie przy władzy? zapytał.  Odpowiedziałam - niestety tacy,  jak wszyscy inni ludzie w naszym kraju. Czasem mądrzy, czasem mniej. Zawsze uwikłani w coś – najczęściej w dyscyplinę partyjną, albo w inne dyscypliny ( np. interesy lokalne, grupy społecznej, wreszcie interes własny).  Zawsze przekonani o swojej racji i z trudem słuchający  innych.  Mniej przekonani odpadają. Bo kariera w polityce nie znosi wątpliwości. Więc mówić trzeba  głośno  i dobitnie. I być przekonanym. I już. 
Stanowiska, splendory, korzyści  przychodzą z czasem same. Jakie? Najpierw lepsze miejsca na listach wyborczych, medialne zainteresowanie, a dla najbardziej oddanych realna władza w postaci stanowisk. 
W przypadku doboru ministrów zawsze mowa o rządzie fachowców. Najczęściej znakomitych. Najlepszych z najlepszych.
Matko! Ile razy ja to słyszałam?
Nie znam się na fachowości ministrów od spraw finansów, gospodarki czy obronności. I nie będę ich oceniać. Mogę tylko powiedzieć, że jednemu panu z nowego rządu źle patrzy z oczu. Bardzo źle. I wszyscy się go boją, bo dostał resort  ważny z punktu widzenia bezpieczeństwa narodu. Nie jest dobrze, kiedy szaleniec ma władzę.
Ale szaleństwo ma różne oblicza. Czasem się ukryje za fachowością. Nie ma miary fachowości. To pustosłowie polityków.  Znam się na edukacji. Osoba, która podejmie decyzję o likwidacji gimnazjów i kolejnych przewrotach w edukacji rujnuje wspólne dobro i naraża nas wszystkich na ponoszenie dodatkowych i marnowanie poniesionych wielkich kosztów.
Nie dajmy się oszukać. Ktoś , kto deklaruje taką decyzję, to nie jest żaden fachowiec.  To po prostu szaleniec tylko zamaskowany. Politycznie wygodny podrzędny realizator .
Na blogu miało być o urodzie życia w wieku dojrzałym. Tymczasem życie utraciło urodę.

Wiem - listopady są trudne dla Polaków, ale żeby aż tak?
Czytaj więcej »

Jak barszcz Sosnowskiego

01:26
Wsiadłam do mojego ulubionego pociągu Kolei Wielkopolskich, by w 10 minut dojechać do centrum miasta. Uwielbiam ten środek transportu publicznego, bo oszczędzam na czasie, stację mam bliżej niż przystanek tramwajowy, jadę najkrócej i tylko płacę najwięcej. Ale co tam. Tyle frajdy za 5 zł z Antoninka na Główny. I jeszcze w dodatku obsługa pociągu zazwyczaj  sympatyczna. No więc wsiadam ufna taka, a tu masz babo placek. Konduktorka rozjuszona, jak byk opowiada głośno swoim kolegom o spotkaniu z nauczycielką. Wydarzenie świeże, dosłownie sprzed kilku minut. Do pociągu wsiadła grupa uczniów z nauczycielką. Wsiedli na stacji w Paczkowie, na której nie ma kasy, więc bilet trzeba kupić u konduktora lub w biletomacie. Jechali do Swarzędza - tylko jedną stację – około 5 minut, więc konduktorka pyta nauczycielkę, ile osób w grupie. A pani nauczycielka na to , że bilet każdy kupi sobie sam. I jako pierwsza rzuciła się do automatu, by dokonać zakupu. Za nią ustawili się uczniowie. Kupiło dwóch i pociąg dojechał. Reszta – czytaj prawie wszyscy - wysiadła bez biletu!
Nie przytoczę komentarzy kolejarzy. Konduktorka była oburzona i bardzo poruszona. Z tego co mówiła wcale nie tym, że przejechali na gapę. Bardziej tym, że doświadczyła czegoś, przed czym się chyba wszyscy bronimy – świadomego nieprzestrzegania reguł i uczenia innych ludzi, że tak wolno. Nauczycielka (podobno osoba po trzydziestce, więc już doświadczona ) dobrze znała realia i wiedziała, że pomysł zakupów indywidualnych jest nie do zrealizowania. Nie wierzę, że to przypadek lub niefortunny zbieg okoliczności. Raczej lekceważenie tego, co wspólne. Takie małe cwaniactwo, które posiane u młodych, wyrośnie chwastem gorszym niż barszcz Sosnowskiego.
Ale w momencie siania, nikt o tym nie myśli.
W dyskusje kolejarzy nie włączyłam się. Nie przyznałam się także, że czuję się częścią tej grupy zawodowej. Tylko refleksja o tym, że Karta Nauczyciela (de facto chroniąca byle jakich nauczycieli) powinna być zlikwidowana nie opuszcza mnie ani na chwilę.

Tymczasem zlikwidujemy gimnazja. 
Czytaj więcej »

Warsztaty dla seniorów

13:07
Ciągnie swój do swego. Pewnie dlatego trafiłam na te warsztaty. Ogłoszenie o nich śmigało na fejsbuku  zachęcając uśmiechniętymi twarzami dwojga starszych, ładnych ludzi. Poszłam. Namówiłam koleżankę. A co! W końcu warsztaty dla seniorów, a my obie w tym wieku, że już możemy iść. Jak to mówi jedna z moich koleżanek  „cieszyć się nie ma z czego, ale skorzystać można”.
Wpadłam na końcu, bo jakoś z przewidywaniem korków mi nie wyszło.  Wszystkie miejsca zajęte. Sala nawet ładna, ale jak w niej usiądzie rzędem kilkunastu seniorów  i każdy ma swojego marsa wypracowanego przez całe życie na twarzy, to nawet żółte ściany tracą swój optymistyczny kolor. W dodatku wszyscy ogaceni w ciepłe swetry w burych kolorach, a panie w obowiązkowych czapkach na głowie. Jest październik, ale przecież mrozy mogą nadejść znienacka. To chyba dlatego te czapki. Płaszcze rzucone byle gdzie, bo nikt nie zauważył szatni. Mężczyzn kilku, trzej z kilkudniowym zarostem i z kępkami włosów sterczących w różne strony. Bez charakteryzacji nadaliby się do filmu „Walka o ogień”. Matko! To może te czapki już lepsze? Tylko moja koleżanka radośnie kiwająca mi z kąta wygląda fajnie. Ma zgrabną fryzurkę, kolorowy szalik, niebieską bluzę. No i uśmiecha się do ludzi.  Tym się wyróżnia.
Siadam. Prowadząca zaczyna zajęcia na temat pisania bloga. Jest przygotowana, ale tak się wdzięczy do zebranych, że mnie irytuje. A słuchacze siedzą z kamiennymi minami. Po pierwszym ćwiczeniu już wiem, że to chyba nie dla mnie. Mamy w dwóch zdaniach opowiedzieć,  z czym przychodzimy. Pierwszej pani przerywają po 15 zdaniach i próbie opowiedzenia nam historii wnuczki od narodzin. Przy kolejnych uczestnikach wytrzymujemy mniej więcej po kilkanaście zdań. Ludzie liczyć nie umieją?  Kiedy rundka dochodzi do mnie mówię dokładnie dwa krótkie zdania – przedstawiam się i mówię, że lubię pisać. Zapada cisza. A potem mamy powiedzieć kim jesteśmy, co w życiu robiliśmy i o czym będzie mój blog.
No i teraz  mam problem i mętlik w głowie.
Na pytanie kim jestem nie mam prostej odpowiedzi. Najprościej było,  gdy uczyłam polskiego. Ale to było dawno. Dla uproszczenia często (przez  analogię do prezydentów, premierów i ministrów którzy do końca życia zachowują ten tytuł)  tak siebie określam – czyli jestem nauczycielką. Ale to przecież nieprawda. Nie uczę od 20 lat. Robię w życiu tak różne rzeczy, które mnie angażują i dzięki którym się rozwijam, że na samą myśl o konieczności określenia kim jestem, odczuwam pewien niepokój.  I jak tylko mogę,  unikam odpowiedzi. Uczyłam, prowadziłam projekty społeczne i edukacyjne. Większe i mniejsze. Umiem dostrzegać potrzeby i problemy, angażować ludzi,  organizować projekty i je skutecznie realizować. Jestem na emeryturze, ale nie emerytką.
Jestem liderką.  Z urodzenia, przekonania i pasji.
Ale jak to mam wytłumaczyć  księgowym, położnym, inżynierom, robotnikom, rolnikom i wojsku?
Dotrwałam do przerwy i nie tłumacząc kim jestem i czym mogę się na blogu podzielić z ludźmi, uciekłam z zajęć. Bloga będę pisać bez instrukcji.

Chyba za mało we mnie seniora w seniorze.
Czytaj więcej »

Powroty

09:17
Podobno powroty są zawsze piękne-no chyba, że wracają wielokrotnie wzmocnieni Panowie Macierewicz, Ziobro i Kamiński. Powrót tych panów, zmobilizował i mnie. Wracam do pisania. Na pewno będzie o czym, bo  zmiany zapowiadane przez nowy rząd w istotny sposób wpłyną na nasze życie. Tymczasem nie mogę nie podzielić się wspomnieniem, które od miesiąca nachalnie powraca i spać nie daje.
Był rok 2006. Wszyscy byliśmy w szoku po wolcie, którą wykonał PIS zawiązując koalicję z Andrzejem Lepperem (Samoobrona) i Romanem Giertychem (Liga Polskich Rodzin). Ten mariaż był tak zadziwiający, tak niewyobrażalnie innowacyjny, że wtedy wielu osobom zaparło dech w piersiach.
Tak się zdarzyło, że w tym samym okresie przygotowywałam wspólnie z moim dobrym znajomym, aktywnym działaczem PIS-u koncepcję jakiegoś projektu związanego z edukacją. No i byliśmy umówieni na projektową kawę. Do dziś lubię tego faceta. Jest wrażliwy, otwarty, inteligentny i dowcipny.  Pamiętam, że wtedy moje poczucie humoru jakoś tak zniknęło albo przeszło do podziemia. Łaziłam przybita, bo kto jak kto, ale w mojej ocenia Pan Lepper powinien był (wówczas) siedzieć na terapii, najlepiej niedaleko aresztu, żeby zaoszczędzić na transporcie,  a Pan Giertych (wówczas) straszył skutecznie radykalnymi poglądami, z którymi dla dobra wspólnego winien wylądować w rezerwacie. A tu masz! – zdublowani przywódcy w osobie braci Kaczyńskich zawiązali pakt,  fundując nam wszystkim wielką narodową przygodę w postaci sejmowej koalicji PIS, Samoobrona, LPR. Naród oniemiał, oniemiałam i ja.
W tej sytuacji  moja wcześniej umówiona kawa projektowa z ważnym w mieście działaczem PIS-u była dla mnie trudną lekcją demokracji i ćwiczeniem w oddzielania poglądów od człowieka. Na szczęście oboje mieliśmy tyle rozumu, by sprawy, które nas dzielą odłożyć na bok i zająć się tym, co nas łączyło.
To, jak pokazuje życie, bywa dość trudne. Ale oboje się staraliśmy. Chyba jednak stan przygnębienia miałam wymalowany na twarzy, bo mój znajomy znajdujący się w wyraźnie powyborczej euforii  w pewnej chwili patrząc mi w oczy z życzliwością poklepał mnie po ręce i powiedział ze szczerym uśmiechem „Nie martw się! Wszystko będzie dobrze! Zobaczysz. To się na bank poukłada”
Powtórzył to magiczne zaklęcie, kiedy wychodziliśmy z kawiarni – ja przygarbiona i przybita, on prawie podskakujący ze szczęścia i poczucia mocy. Z naszych projektowych planów nic nie wyszło z różnych względów. A znajomy dalej istniał w życiu społecznym, aktywnie działał kilka lat do czasu, kiedy przejrzał na oczy, stracił kolegów, funkcje i stanowiska, i z hukiem odszedł/wyleciał, kończąc polityczną karierę. Przeżył katharsis.
Nie zadzwoniłam wtedy do niego z pytaniem, czy tak sobie wyobrażał owo „dobrze”.
Jakież było moje zdumienie podczas kampanii do sejmu w 2015 roku, kiedy ten sam znajomy popierał publicznie ludzi, którzy wcześniej, używając eufemizmu,  pomogli mu politycznie i społecznie dojrzeć, a mówiąc wprost – wykopali, oszukali i zmarnowali jego potencjał. Niby rozumu mu nie odebrało, bo myśli składa, komunikuje się z ludźmi. Problemy z pamięcią? Jakaś narodowa amnezja? A może dziecięca naiwność.  Cóż to siedzi w człowieku-wyborcy?
A na koniec bardziej poetycko. Po kolejnych wyborach, których wyniki mnie przerażają, dopadły mnie wspomnienia, jesienna nostalgia i refleksja ze słowami Jerzego Lieberta kołaczącymi się po głowie:
„Uczę się ciebie i uczę
I wciąż cię jeszcze nie umiem”


No, nie umiem!
Czytaj więcej »