Greckie obsceny, czyli gdzie leży prawda o Grekach

04:02


Dwadzieścia lat temu, po pierwszym w życiu greckim urlopie nabrałam przekonania, że Grecy to przesympatyczni ludzie. Byli uprzejmi, otwarci i bardzo życzliwi. Kiedy mówiłam, że jestem Polką ich przyjazne nastawienie wyraźnie rosło. Bardzo podobało mi się, że nie byli nachalni i mocno  zapamiętałam ich życzliwość wobec turystów. To wszystko zostało w mojej głowie i kiedy przychodziło decydować dokąd pojedziemy w kolejnym roku, Grecja często wygrywała z konkurencją. Tym bardziej, że tu naprawdę jest co zwiedzać, a kuchnia grecka to poezja na talerzu. Pokus jest bardzo wiele.
Ale dwadzieścia lat to szmat czasu i jak pokazują moje tegoroczne doświadczenia albo Grecy się zmienili, albo Rodos ma jakiś specyficzny klimat i ludzie tu jednak inni.
Scena pierwsza. Jest poranek i postanawiamy pojechać do term w Kalithei,
następnej miejscowości na turystycznej trasie Rodos – Faliraki. To zabytkowe spa, które pełniło tę role już w starożytności. Jedziemy komunikacją miejską, w której o tej godzinie są właściwie sami turyści. Mamy do przejechania kilka przystanków, ale nie wiemy ile, bo to pierwsza nasza wycieczka, informacji o liczbie przystanków nigdzie nie ma, a z Internetu nic się nie dowiemy, bo go nie mamy. Dlatego moja przyjaciółka idzie do kierowcy i pyta, czy to już termy? Kierowca coś mówi po grecku.  Przystanki są co kilkaset metrów i na każdym wsiadają turyści. I każdy idzie do kierowcy i pyta o to samo, więc koło jego stanowiska stoi już grupa kilku delegatów wysłanych po informację. Po dziesiątym przystanku kierowca odwraca się do nich i rozdziawiając szeroko usta znowu mówi coś po grecku. Tyle, że mówienie dużymi literami i W Y R A Ź N I E niewiele zmienia. Tylko ludzie dostali komunikat, że on jest wkurzony. Więc wracają do swoich podgrupek urażeni. I wtedy autobus się zatrzymuje na przystanku, a przez mikrofon pan kierowca wrzeszczy „Kalithea beach, Kalithea beach, Kalithea beach…. Prawie wszyscy w popłochu wysiadają, a on wrzeszczy dalej.
Albo inna scenka z komunikacji miejskiej. Jest niedzielny wieczór, który chcemy spędzić na starówce Rodos. Autobus zazwyczaj pusty, teraz podjeżdża na przystanek załadowany po brzegi, ale kierowca otwiera drzwi, więc wsiadamy zgodnie z przyjętym tu zwyczajem przednim wejściem i płacimy za bilety. Nie ma mowy, by przejść dalej, więc stoimy tak blisko siebie, że bliżej się nie da. Kierowca rusza, by po przejechaniu trzystu metrów zjechać na pobocze i zatrzymać pojazd. Otwiera drzwi i wstaje ze swojego miejsca. Wypycha nas na zewnątrz, powtarzając tonem bardziej niż zdecydowanym „out, out”.  Nie ma sorry, nie ma please.  Właściwie wypycha około dziesięciu osób na zewnątrz, by wskazać im następne środkowe i tylne wejście do pojazdu wypełnionego po brzegi ludźmi. Drugi raz wciskamy się do środka. Wszędzie słychać wielojęzyczną gulgotaninę oburzonych pasażerów.
Nie mogłam uwierzyć, że to się dzieje w Grecji, bo bardzo odstawało od moich wspomnień. Dwa dni później, podczas zorganizowanej przez naszego tour-operatora wycieczki, lokalna przewodniczka opowiada nam o frustracji Greków spowodowanej kryzysem i ich obecnym ciężkim życiu.
Tyle, że turystom, z których oni żyją, w niczym ta świadomość nie pomaga.
Bardzo się zmieniło na niekorzyść zachowanie wobec potencjalnych klientów restauracji. Grecy zawsze zachęcali, by skorzystać z ich oferty i to jest naturalne. Ale w ciągu naszego pobytu zostaliśmy kilkakrotnie naciągnięci, by nie powiedzieć oszukani przez obsługę. Wygląda to mniej więcej tak: obok dużej tablicy z wymalowaną nazwą i ceną drinka lub potrawy (w zależności od pory dnia) stoi zachęcacz, który zaprasza klientów do środka restauracji. Za pierwszym razem mało czujni daliśmy się nabrać, na te podchody. Był wieczór, byliśmy potwornie zmęczeni dodatkowym bardzo długim spacerem i każdy z nas marzył, by po prostu usiąść. Skorzystaliśmy z takiego zaproszenia. Zamówiliśmy sok, kawę, wino i piwo. Każdy z nas myślał o szklance lub kieliszku wybranego napoju. Moja czujna przyjaciółka dostała karafkę wina – trzykrotnie prosiła kelnera, by dostać jeden kieliszek, kolega, zamiast szklanki dostał wiadro piwa (i odpowiednią cenę na rachunku), a ja dostałam wynik wolnej interpretacji soku, czyli mix świeżych owoców z lodem, a sądząc po cenie  owoce były  z rajskiego drzewa. Stan osłupienia przy płaceniu rachunku spowodował u nas nieustanną czujność i gotowość do rejterady, kiedy tylko kelner pojawia się z czymś nad wyraz podejrzanym, czyli odbiegającym od znanego standardu. Dlatego mimo informacji na tablicach, mimo zapewnień zachęcacza, trzeba sprawdzać ceny w menu i koniecznie interweniować w razie próby naciągnięcia. Różnice są spore i mogą być bolesne. Kilka dni po pierwszej lekcji, na rodyjskiej starówce szukaliśmy kawy w rozsądnej cenie i ładnym miejscu. W końcu w jednej z kawiarenek zapytany o cenę zapraszający pan, powiedział, że trzy euro za frappe.
Usiedliśmy. Po chwili podbiegł pan kelner, by przyjąć zamówienie. I kiedy pojawił się z naszymi kawami, wyjątkowo obfitymi, z lodami, bitą śmietaną zamiast kawowej piany i zupełnie nie przypominającymi tego, co nam codziennie podawano w innych miejscach,  zareagowaliśmy natychmiast. Zapytany o cenę tego, co nam przyniósł, pan kelner (który nagle wyglądał , jakby do trzech nie umiał zliczyć) zrobił zdziwioną minę i oznajmił, że to kosztuje prawie trzy razy więcej. Potem, widząc nasze wzburzenie i chęć opuszczenia lokalu przeprosił i poprosił, byśmy wypili to, co nam podał. Ale przeżycie było mało sympatyczne, a przygotowana kawa diabelnie kaloryczna i słodka. Nie pisałabym o tym, gdyby nie fakt, że podobne historie przeżyłam w czasie tego pobytu kilka razy. Zawsze w miejscach obleganych przez cudzoziemców. Trudno oprzeć się wrażeniu, że coś  się zmieniło w stosunku Greków do turystów.
I na koniec jeszcze jedna refleksja odbiorcy turystycznej oferty. Tym razem, o tym co przez lata się nie zmieniło. Nadal w większości tawern i lokali nie ma menu w języku polskim. Dwadzieścia lat temu nie dziwiło, dziś nie mogę uwierzyć, że choć Polacy najtłumniej odwiedzają greckie Rodos (świeże dane od przewodniczki), w żadnym lokalu nie widziałam menu po polsku, a szukałam wszędzie tam, gdzie leżały menu w obcych językach. Na zdjęciu przykład. Widać kilka, ale pod ostatnim leżały kolejne inne. Było razem kilkanaście wersji, Bez polskiej.
Zachęcaczom, którzy wobec polskich turystów stosują różne techniki, od „dzień dobry”, po wykrzykiwanie nazwisk polskiej reprezentacji w piłkę nożną rzednie mina, kiedy pokazuję ten fakt. A potem mówię, że skoro nie ma po polsku, to znaczy, że mnie tu nie chcą obsługiwać. I co z tego, że Milik, i że Lewandowski? - pytam. Menu zrób po polsku, to ja przyjdę do was.
Przyszło mi dzisiaj do głowy, że z Grekami jest jak z rozpuszczonym jedynakiem. Dostali tyle od życia – przepiękna krainę, cudne widoki, klimat, kulturę, możliwości inwestycyjne, zainteresowanie turystów z całej Europy oraz bonus w postaci zagrożenia terroryzmem w Turcji, Egipcie i Tunezji, że stracili  poczucie rzeczywistości i chyba, jak mały chłopiec, myślą że to właśnie im się należy, bo są pępkiem świata.
Okropnie wkurzające.
Na szczęście umiem szybko zapominać przykrości i na zawsze pamiętać piękne przeżycia.
A tych w Grecji nigdy nie brakuje.


0 komentarze