Koty dwa

13:52


Prowadzę bardzo aktywne życie, a ono nagradza mnie niespodziankami na miarę mojej aktywności. Nie będę opisywać tutaj szczegółów, bo chyba bym się sama przestraszyła i lepiej dla mnie, żeby tego nie spisywać w jednym miejscu. Ze spisanym musiałabym coś zrobić (najlepiej iść na jakąś terapię odwykową od życia!), a tak zza krzaków i z zakamarków wyskakują na mnie różne sprawy, o których zdążyłam na chwilę zapomnieć i one nakręcają moją aktywność. W efekcie jakoś tak zawsze jestem w centrum, choć wcale o to nie zabiegam. Tak to po prostu się dzieje. W kończącym się tygodniu najpierw był czarny wtorek i taka porcja emocji, że wystarczyłoby na kilka lat i niejedną osobę.  Potem była środa, podczas której oddychałam głęboko i zbierałam głaski. I kiedy już pomyślałam sobie, że kolejne wyzwania za mną i mogę pożyć normalnie, to przeleciał Ksawery. I zrobił się czarny czwartek
Nie znam się na nazwach orkanów, ale o ile dobrze pamiętam Ksawery już raz przelatywał. Wtedy wybrałyśmy się z koleżankami do spa w Kołobrzegu. Jedna z naszej czwórki w dniu wyjazdu zrezygnowała, bo wystraszyła się reakcji swojej mamy, która powiedziała, że umrze ze strachu, jeśli córka pojedzie w taką pogodę. W dodatku wyglądała tak, jakby naprawdę chciała to zrobić. Pojechałyśmy więc we trzy, bo silna potrzeba odpoczynku plus wzięte urlopy, zapłacony pobyt  i inne tego rodzaju argumenty wygrały z naszym rozsądkiem. Po drodze przeżyłyśmy horror, ale nic nam się nie stało i tylko prowadząca samochód powiedziała, że nigdy więcej. Tamten Ksawery rozłożył całą Polskę i wbił mi się w pamięć, równie silnie, jak zima stulecia w 1978, która zaatakowała w dzień mojego ślubu.
Ja nie wiem, co robi mój anioł stróż, ale chyba zasypia gawłtownie, kiedy zbliżają się te pogodowe figle, bo z każdym kolejnym wiatrem (matko, jak to brzmi!) ja jestem bardziej w centrum. Wczoraj wszystkie moje koleżanki siedziały pochowane, a ja miałam przyjemność doświadczać osobiście i to całym ciałem. Wiatr wiał, kiedy wychodziłam wieczorem na cotygodniowe zajęcia wodnego aerobicu na Termach. Był dość silny i przez całą drogę rozmawiałyśmy o nim z koleżankami, z którymi jeżdżę samochodem na te zajęcia. Ustaliłyśmy nawet, że gdyby zwiało dach na basenie, to nurkujemy głębiej i jakoś przeczekamy. Potem już poszedł w zapomnienie, bo jego miejsce zajęły w naszych głowach zwyczajne tortury, którym poddajemy nasze ciała, by utrzymać kondycję. Co tydzień, podczas czterdziestu pięciu minut ćwiczeń, w mojej głowie jest tylko jedna myśl – kiedy ja stąd wyjdę i co zjem, jak wrócę. Z nią wychodziłam z zajęć. Wiatr poszedł w zapomnienie.
Przed Termami, na których o tej porze tłok ogromny, płynęła woda. Jezdnią płynęła, między dwoma krawężnikami. Strumień był wartki i pierwsza myśl, była taka, że w czasie naszych zajęć musiało nieźle lać. Ruszyłyśmy do auta na parkingu, umiejętnie przechodząc przez rwący strumień. Z każdym kolejnym krokiem rosło moje przekonanie, że coś tu nie gra. Kiedy wyszłyśmy tą wielką rzeko-kałużą spod zadaszenia, zobaczyłyśmy kilkadziesiąt grupek ludzi, którzy szukali kawałka suchego, by dojść do samochodu lub przystanku. Za dużo wody, nawet jak na Ksawerego – pomyślałam. Tylko skąd tyle wody, jak nie z nieba? Tymczasem woda płynęła całym parkingiem, zalała wszystkie chodniki, trawniki, tory kolejki. Wszystko było pod wodą. W dodatku trudno było ocenić, gdzie to morze się kończy, bo było ciemno. Oczami wyobraźni zobaczyłam zalane swoje mieszkanie, bo rano po deszczu pojawił się zaciek na suficie. Mąż w podróży, Ksawery w zagrodzie! Tak mam. Trudno uhaha!

Koleżanka kierująca pojazdem nakazała nam wyjście na suche podłoże, które pojawiło się w oddali, a sama nie zważając już na nic, poszła zalanym parkingiem po samochód, który stał w wodzie po nadwozie. Uczynni młodziankowie, stojący na jakichś kamlotach i wypatrujący jak rozbitkowie pomocy, krzyczeli do niej, by nie szła, bo tam woda. „Ale ja mam tam samochód” – odkrzyknęła zdesperowana i szła dalej, czując jak spodnie piją wodę i mokre są już prawie całe. Woda waliła rwącym strumieniem, a wiry nad kratkami ściekowymi wyglądały imponująco.
W końcu, jak każda zdolna do poświęceń bohaterka narodowa, dotarła kompletnie mokra do auta i podjechała po nas na fragment suchego. I wtedy okazało się, że bilet parkingowy, gdzieś się zadział i nie możemy wyjechać z parkingu. Ale zdesperowana i zmoczona właścicielka auta, była tak sugestywna w swych żądaniach, że siedzący w budce, otworzył nam barierkę, na hasło „powódź porwała nam bilet”, zanim ona zdążyła użyć argumentu o resztkach człowieczeństwa. UFF!
A potem było już tylko gorzej. Kiedy weszłam do domu Ksawery się wzmocnił i dmuchnął należycie, sosny zajrzały do moich okien, zaciek na ścianie rósł w okamgnieniu, żarówki migały niepokojąco, niewyprowadzony pies spojrzał mi w oczy z wyrzutem, jakby chciał powiedzieć „pogięło cię całkiem, w taką pogodę siku mam robić?”, zgasło światło na ulicy, łopotały fragmenty opierzenia dachu, dach łomotał i zbierał się do odlotu, wody zabrakło na herbatę a za oknami przelatywały foliówki i łapały się tańczących drzew.

Matko! Nic tylko flaszkę otworzyć. Wszystkie moje strachy usiadły mi na kolanach i przekrzykiwały się jeden przez drugiego. I gdyby nie Fb i dobroczynne wpisy, że inni też nie mają wody lub prądu, że prawie całe miasto nie ma wody, nie wiem jakbym to zniosła. W kupie jednak raźniej. Nawet jeśli kupa tylko wirtualna, to jednak raźniej.
Rano po czarnym czwartku zostało tylko wspomnienie i rozrzucone śmieci. Każdy wiatr przenosi śmietnik bloków spółdzielni do mojego ogrodu, więc jak na królową śmieciową przystało, w deszczu i słabnących podmuchach odchodzącego Ksawerego pozbierałam wszystko, przywracając porządek. Napracował się tym razem.

Godzinę później wymaszerowałam do miasta i po drodze spotkałam koty dwa.

 
 
Jakiś taki czarny ten tydzień.
Dobrze, że piątek.
Dobrze, że wieczór.

0 komentarze