Ekscytujący wieczór

04:41


Z cyklu przygody starszej pani.
Życie mam pełne zdarzeń i naprawdę nie szukam przygód. Same przychodzą. Zazwyczaj niespodzianie i tam, gdzie człowiek się ich nie spodziewa. No bo jaką przygodę można mieć, jak się jedzie na basen? Od lat na ten sam. Tą samą drogą i tym samym rowerem? W dogodnej porze i w dodatku na rowerze, który troskliwy mąż wyposażył w lampkę, co bym po zmroku (gdyby taki znienacka zapadł, bo ja w ciemnicy nie jeżdżę),  miała większy komfort jazdy. Dodam, że na basen z domu jadę około kwadransa, więc nawet nie myślę, że w tak krótkim czasie przygoda może człowieka dogonić. A jednak.
Na basen pojechałam jak zwykle. Szybko i na ostatnią chwilę. Na tyle ostatnią, że nie zdążyłam sprawdzić, czy obietnice obfitych opadów obejmują także Poznań, a konkretnie Antoninek i Maltę. Poleciałam ufna, że z cukru nie jestem, a w moich rowerowych sakwach mam żelazne wyposażenie rozsądnej użytkowniczki roweru, czyli pelerynę okrywająca wszystko i ścierkę do wytarcia siodełka. Na wszelki wypadek.
Zajęcia w wodzie prowadziła instruktorka, którą podejrzewam, że brała udział w jakimś specjalnym instruktażu  pod tytułem „Jak wykończyć w ciągu 45 minut całą grupę i nie mieć  z tego w tytułu wyrzutów sumienia”. Za każdym razem wita nas z uśmiechem, jakby to nie ona doprowadzała nas w czasie cotygodniowych ćwiczeń na krawędź życia. Mniej więcej w dwudziestej minucie wiem, że koniec jest blisko. Mój. Nie zajęć. Mimo wszystko idę. Wczoraj w drugiej połowie, na wpółżywe koleżanki tej basenowej mordęgi, z życzliwością wielką zauważyły, że leje i że ja rowerem. Ja już żadnych bodźców nie przyjmowałam, bo krawędź była blisko, więc skupiałam się tylko na tym, by przeżyć. Bodźce zewnętrzne w tym stanie nie docierają, więc usłużne koleżanki powtórzyły dwa razy. Jedna nawet obiecała, że jak odkręcę koło z przodu, to mnie podrzuci swoim autem.

- Dam radę! Z cukru nie jestem – odparłam hardo, bo hardość zastąpiła mi rozum.
A po skończonych zajęciach, umordowana nieludzko,  nie słuchając dobrych rad moich przyjaciółek, bym nie rozbierała się z kostiumu, tylko leciała prosto z wody, to przynajmniej ciuchów nie zmoczę, szybko się przebrałam i dawaj na rower. Zanim zrobi się tak ciemno, że już nic nie będzie widać. Lamka rowerowa co prawda jest, ale nie mam pewności czyj komfort ona zabezpiecza. Chyba tylko producenta. W strugach deszczu dopadłam do mojego roweru. Zanim wyjęłam pelerynę, byłam już cała mokra. Zapakowałam manatki, wytarłam siodełko, włączyłam lampkę na tryb migający i ruszyłam w drogę powrotną. Najkrótszą drogą, czyli ścieżką na skraju lasu.

Peleryna powiewała  w trakcie jazdy, a strugi deszczu wlewały mi się różnym miejscami w zależności od ułożenia peleryny. Dojechałam do lasu, czyli ścieżki, którą godzinę wcześniej jechałam bez żadnych kłopotów. Teraz wszystkie drzewa i krzewy wyszły mi na powitanie. Gałęzie, opuszczone pod ciężarem wody, stanowiły utrudnienie. Wszystkie wchodziły pod spód mojego okrycia i było jak w horrorze – prawie nic nie widziałam, za to czułam nieustannie. Pochyliłam się nad kierownicą, by uniknąć kontaktu z wszechobecną przyrodą. I pedałowałam co sił. Wodę miałam wszędzie. Najwięcej w butach. Lało z góry, z drzew, z kałuż w które wjeżdżałam w impetem, bo nie było innej możliwości. Już po kilkunastu metrach zorientowałam się, jak mało wiem o deszczu w lesie. Dawno nie byliśmy w kontakcie. Bardzo dawno.
Mniej więcej w połowie drogi, z kaptura chlapnęło mi do oczu i tym samym byłam nie tylko kompletnie mokra, pochylona do kierownicy, ale jeszcze przestałam widzieć wyraźnie. I wtedy, jak przez mgłę,  zobaczyłam  coś. Było duże i pochylone stało tyłem. Nerwy mi puściły i zanim pomyślałam, co to stoi takie wypięte na zarośniętej mokrej ścieżce wydałam z siebie dźwięk ŁOJEZU! I wtedy to coś odwróciło się w moim kierunku. Miało jedno oko i długi pysk, oświetlony znienacka moją migająca lampką.
Chrumknęło przerażone i z wyjątkową gracją wyrwało do lasu. A za tym czymś inne mniejsze, które duże wypięte zasłaniało swoim ciałem.

Z wrażenia zapomniałam hamować i jechałam przez te smagające wodą gałęzie i krzewiny, gnana własnym strachem. Bo zdałam sobie sprawę, że ja właściwie kompletnie nic nie wiem o zwyczajach dzików, a zdaje się, że jesteśmy bliskimi sąsiadami. Na wszelki wypadek włączyłam alarm głosowy i do końca drogi wśród lasów, głośnym „uciekajcie z drogi, bo ja jadę”,  informowałam o swoim istnieniu.
Kiedy stanęłam przed furtką, przestało padać.
Z nieba! Ze mnie leciało ciurkiem
Suszę się  nadal.

0 komentarze