Na katafalku

13:52

Więc leżę. Dobrowolnie. Pomysł położenia się przyjęłam bez specjalnego oporu, podobnie jak moi koledzy. Oni też leżą. Wszyscy leżymy w jednym kierunku. Leżymy przykryci czarnymi pelerynami. Za chwilę wstanę i ją zrzucę. Ale najpierw odpowiem na pytanie Marii, czy żyję. Potem wstanę, potem odrzucę, potem ….
Tymczasem leżę i staram się uspokoić. Serce mi wali tak, że chyba jeszcze nigdy tak nie waliło. Łomot serca zupełnie nie pasuje do katafalku. Na prawdziwym będzie chyba spokojne. Ale teraz szaleje. Czuję, że adrenalina wydzieliła się już bardzo obficie. Będzie potrzebna, bo jak zawsze, to co jest mi dane od życia, przerasta moje wyobrażenia. Zza kurtyny dochodzą głosy widzów zajmujących miejsca. Całe szczęście, że jest kurtyna i jeszcze jesteśmy pod ochroną. Ale już niedługo, bo za chwilę pójdzie w górę i wtedy powiem Marii, że też chcę żyć i wszystko dalej potoczy się według scenariusza. Biorę głęboki oddech, żeby się choć trochę uspokoić. I leżę. Obok przeszła Ula – reżyserka tego spektaklu. Będzie siedziała w kulisach koło jakiegoś specjalisty od czegoś z komputerem na kolanach. On odpowiada za projekcje, Ula czuwa. Właściwie nie wiem nad czym jeszcze może czuwać, ale myśl, że jest obok bardzo mi pomaga. Leżę cichutko i czekam. Patrzę w czarną przestrzeń nade mną. Katafalk jest metalowym podestem i jest zimny. Te minuty płyną tak powoli.
Myślę sobie w tych ciemnościach, że właśnie kończy się moja pierwsza w życiu przygoda z prawdziwym teatrem. W końcu leżę na katafalku w najprawdziwszym Teatrze Polskim w Poznaniu i to na dużej scenie. Tej najstarszej i dla mnie najprawdziwszej. Leżę przykryta czarną peleryną wyciągniętą z magazynów w piwnicy Teatru. Już samo wejście tam było przeżyciem. Wcale nie było fajnie. Teatr widziany od kuchni nie zyskuje przy bliższym poznaniu. Przez kilkanaście tygodni próbowaliśmy ten spektakl, więc wiele rzeczy zobaczyłam i  na wiele patrzę teraz zupełnie inaczej. Ostatni tydzień to był prawdziwy maraton. Codziennie próba i właściwie do końca ciągle zmiany. Ula – anioł cierpliwości i my pokornie za nią podążający. Swój tekst znam już prawie na pamięć. To przy czytaniu wcale nie pomaga, bo łatwo się zgubić, a przecież mam czytać.
Próby z Ulą, próby z Panem Wojtkiem, rozmowy z młodymi aktorami, spotkania w innymi ludźmi teatru i po kilku tygodniach tych kontaktów mam głębokie przekonanie, że ludzie teatru nie mają łatwo. Mają chyba trudniej niż inni. No może z wyjątkiem podstarzałych początkujących pisarzy i pisarek, co to do szuflady piszą, a potem mało, że na konkursy wysyłają, to jeszcze im się osobiście czytać zachciewa. „Raz w życiu przeżyć i zobaczyć jak to jest być na scenie.” No i proszę do czego to prowadzi.


Teraz leżę. Na katafalku.
Boże! ile razy leżałabym w podobnej sytuacji na deskach teatru, gdyby wtedy po maturze przyjęto mnie do szkoły teatralnej. Jak wyglądałoby moje życie, gdybym z większą determinacją dążyła wtedy do skomplikowania go sobie i jednak zastałabym  aktorką? Ile razy musiałabym przeżyć te emocje przed podniesieniem kurtyny, by wreszcie przestać umierać z tremy każdego wieczora. I jak po takich emocjach wrócić do domu i iść spać?
Jak oni to robią?
I kiedy oni gotują, jedzą, piorą i sprzątają skoro są zawsze w teatrze? U mnie przez ostatni tydzień nie było obiadu. Mój mąż to jakoś przeżył, ja też, ale aktorki i aktorzy, reżyserzy i reżyserki mają rodziny, małe dzieci.  A przecież po tych próbach, gdzie tylko w niewielkim i raczej posłusznym gronie ćwiczyliśmy się w „robieniu teatru, czyli sztuki zespołowej” wracałam do domu umordowana, jak z szychty.
I właśnie od tygodnia pierwszy raz leżę po obiedzie.
Zamiast drzemki, na katafalku. Serce mi wali!
Kurtyna  podjeżdża.
Na ekranie wiersz Olka „Świat szaleniec”,  w tle energetyzująca muzyka rozsadzająca stare mury teatru.
Bębny walą głośniej niż moje serce.
Potem cisza i pytanie Marii.
Żyjesz?
Żyję!
No to co?
Impreza?

0 komentarze