Druga setka

12:14

A konkretniej rzecz ujmując jej pierwszy tydzień, był bardzo obfitujący w wydarzenia i na długo pozostanie w mej pamięci. Najpierw było Wielkie Święto – jedyne takie, bo tylko raz na sto lat. Obchodziłam je uroczyście, wg scenariusza, który w części napisało życie, w części ja sama. Napisałam i wyreżyserowałam. Święto przypadło w niedzielę, w której jak tradycja polska głosi (przynajmniej w mojej rodzinie) kobieta gotuje obiad dla swoich najbliższych. Uroczysty i wielodaniowy. Gotuje bez względu na to, jak bardzo czuje się feministką. Są granice niezależności. U mnie przebiega ona przez kuchenny próg. W dodatku strażniczką ustalonego porządku jest Mateńka, co to jako lokalne Dobro Narodowe, kobiece prawo do wolności popiera, z tym że nie w kuchni i nie w niedzielę. Jestem bardzo inteligentna i nie dyskutuję z Panią Matką, bo jakieś świętości muszą być.
Żeby ten rodzinny obiad uświęcić jeszcze bardziej, a przy okazji przeżyć nawał, który przyniosło życie, ustaliłam, że ten wyjątkowy jemy rodzinnie i z najlepszymi Przyjaciółmi wespółzespół. Bo Święto wielkie, sprawa narodowa, domy i serca należy otwierać. Przebiegłość moja była niezwykła, bo zapraszając Przyjaciół, odwołałam się do wzorca skandynawskiego, który kiedyś miałam okazję zaobserwować. Otóż w Danii znajomi skrzykują się na niedzielny obiad. Uczestniczyłam w takim skrzykniętym i do stołu siadało ze dwadzieścia osób. Każdy przynosił coś do jedzenia i przyprowadzał do tego stołu nieznanych innym swoich znajomych – czyli na przykład gości z Polski. Niewiele pamiętam z tamtego pobytu, ale to spotkanie zapadało w pamięć. Było przesympatyczne. Zazdrościłam Duńczykom tej praktyki bardziej niż luksusowych sklepów (był rok 1980!). I teraz z okazji stulecia postanowiłam, że ja też tak zrobię. Napisałam o tym pomyśle do najbliższych koleżanek i wszystkie uznały, że pomysł przedni. Spotykamy się na obiedzie, potem kawa, potem pojedziemy na uroczysty koncert, a potem siezobaczy! Przy okazji oczywiście ograniczyłam swój wkład pracy, bo koleżanki ochoczo podjęły wyzwanie podziału obowiązków. Wszystko było jasne.

A potem życie przyniosło niespodzianki.
Najpierw posuły się samochody, którymi koleżanki jeżdżą po całej Wielkopolsce. Jedna polowała swoim na dziczyznę  (choć w rozpisce miała sałatkę) i udało jej się trafić dorodną sztukę. Ulubiony nowy samochód pojechał do naprawy. Na długo pojechał. Na bardzo długo. No to ustaliły z drugą, że ona nadłoży i jadąc ze swojego sąsiedniego miasta podjedzie po koleżankę od niespodziewanej dziczyzny. Sytuacja wydawała się opanowana. Ale druga też miała sałatkę i w przeddzień też jej się samochód zepsuł. Nigdzie go nie zabrali. Został na parkingu przed robotą w małej mieścinie.

Wizja wspólnego świątecznego obiadu zaczęła tracić na ostrości. Brak dwóch sałatek mógł poważnie nadszarpnąć stan polskiego stołu obfitującego w mięsiwo oraz jarzyny. Dobro Narodowe, czyli Mateńka, jest co prawda kulturalne, ale kulinarnie wymagające. Sałatki muszą być. W tej sytuacji namówiłam koleżankę od porzuconego na parkingu, na przyjazd pociągiem i obiecałam odbiór ze stacji PKP w Poznaniu. Koleżanka, równie silnie zmotywowana do świętowania, postanowiła podjąć wyzwanie. Zabrała sałatkę i ruszyła biegiem na dworzec, by złapać pociąg, bo rozkład świąteczny a obiad o drugiej. Przeciwności miała więcej, bo w jej miasteczku też świętowali. Były marsze, kwiaty i wiwaty. Nie było komunikacji.  Dobiegła chwilę po tym, jak pociąg odjechał.
Zadzwoniła z dworca, że ona ma już za sobą 3 kilometry biegu dla niepodległej, sałatkę przy sobie i teraz to ona sobie posiedzi na ławce w parku i pomyśli, co z tym zrobić. Ale już jej wystarczy na dzisiaj. I na następne sto lat!

Trudno było się nie zgodzić.
Chwilę po tym, zadzwoniła trzecia. Ta przynajmniej samochód ma od zawsze zepsuty i mieszka w Poznaniu. W samym centrum. Oświadczyła, że tłumy, które świętowały na głównych obchodach, właśnie wyszły z Placu Wolności i zapchały wszystko. Nawet jej podwórko i w związku z tym ona jedzie tramwajem (z zupą!), do którego cudem udało jej się wejść.  

O Matko! pomyślałam sobie - to i zupy nie będzie, jak tak dalej pójdzie. Natychmiast wysłałam męża z odsieczą! Dowiózł wszystko w najlepszym porządku, a koleżanka nie tylko zupę dowiozła, ale jeszcze ubrała się stosownie – czyli w czerwony żakiet i białą bluzeczkę, czym wzbudziła zachwyt mojej Mateńki, niewiele młodszej od Niepodległej.
Z koleżanką od dzika spotkaliśmy się przy stole tylko dzięki temu, że jej najbliższa rodzina okazała zrozumienie dla wagi tego spotkania i pożyczyła jej swój samochód, korzystając z komunikacji publicznej. Przyjechała prawie bez przygód. I potem było już naprawdę miło i świątecznie. Stół był pełen smakołyków. Wszyscy zjedliśmy na pewno za dużo, ale za to raz na sto lat. Ciepło wspominaliśmy nieobecnych, siedzących w parku z sałatką w misce.

A po kawie pojechaliśmy wspólnie na uroczysty koncert świetnej orkiestry z okazji setnej rocznicy. Nie napiszę gdzie i jakiej orkiestry, bo nie chcę nikogo dotknąć. Ale scenariusz tego koncertu zaczynał się od chrztu Polski, a ja naprawdę dziękowałam Bogu, że nie od narodzin Chrystusa. Bo przecież mógłby. Gdybyśmy my umieli innych rzeczy nauczyć Polaków tak, jak nauczyliśmy modelu patriotycznych obchodów. ECH!  Musi być poważnie, godnie i dostojnie. I tylko tak! I długo. No trudno! Podejrzewam, że koncert się skończył tylko dlatego, że zgrzana koleżanka nagle zdjęła płaszcz i ukazała się wszystkim w czerwonym żakiecie i białej bluzce. Była jak flaga na tle obowiązkowej dostojnej czerni. A to wiadomo znak jakiś na pewno!
No właśnie!
Miało być o tygodniu! Ale ja tak lubię moje Przyjaciółki, a tydzień był, jak ta niedziela. Pełen zdarzeń.
To już niech tak zostanie!
Raz na sto lat!

3 komentarze