Lublin

14:14


To, co zdarzyło się ostatnio w moim życiu, jest jak jakaś fiesta lub nieustający karnawał. Nie umiem ogarnąć myśli, bo wrażeń tyle, że starczyłoby na kilka miesięcy, a nawet lat. A u mnie jak zwykle – bez umiaru, za to z siłą wodospadu i na jednego człowieka. A dokładniej kobietę o mikrej posturze (nie licząc rzecz jasna przybrania tu i tam). W dodatku wszystkimi bodźcami i po wszystkich neuronach. W głowie się miesza.
To teraz po kolei. Najpierw zachwyt Lublinem.
Nie wierzyłam różnym znajomym, którzy piali peany i deklarowali miłość dozgonną dla tego miasta. Pojechałam, zobaczyłam i przepadłam. Lublin chwyta ze serce, trzyma i nie puści. Każdy inteligentny i wrażliwy człowiek przepadnie tak, jak ja i moi liczni znajomi. Zakochałam się w mieście i poznanych ludziach. I wcale nie myślę tu tylko o osobach, które przygotowywały uroczystość, w której uczestniczyłam. Myślę o zwykłych ludziach, których spotykałam na ulicy, w restauracji, w hotelu czy muzeum. Grzeczni, otwarci i bardzo życzliwi. Wyjechałam stamtąd z przekonaniem, że w tym mieście ludzie są dobrzy i szczęśliwi. Mam wrażenie, że mieli to wypisane na twarzy. Nie wiem, o co w tym chodzi, a mój racjonalizm i zdrowy (mimo wszystko) rozsądek, podpowiada, że to projekcja. Bo przecież pojechałam po wielkie wyróżnienie, bo sama jestem szczęśliwą szczęściarą w dodatku spełnioną, więc widzę u innych to, co sama czuję. Ale coś w tym Lublinie jest, skoro moi znajomi pojechali tam w zupełnie innym charakterze i po powrocie opowiadali o takich samych wrażeniach.

Tak myślę, że z Lublina człowiek wyjeżdża poruszony i lepszy. Zachwyca mnie energia ludzi, którzy starają się ocalić lub przywrócić klimat tego miasta. W Lublinie widać to na każdym kroku.
W piątek przed południem spacerowaliśmy po dzielnicy żydowskiej. Była piękna pogoda i zupełnie niepolski listopad. Miasto szykowało się do obchodów 100.rocznicy niepodległości, więc był duży ruch. Trzeba było przygotować place  do zgromadzeń, utworzyć zaplecze. Gwar turystów i przechodniów, samochody dostawcze, zamieszanie. Wyszliśmy na jakiś plac i nagle zobaczyłam starą, bardzo zniszczoną kamienicę.
Stała trochę schowana za okazałym budynkiem. Słońce ją oświetliło i wtedy w zabitych deskami otworach okiennych na pierwszym i drugim piętrze zobaczyłam zdjęcia ludzi. Wypełniały całe okna. Miałam wrażenie, że patrzą na mnie, że mówią o swoim życiu. Stara odrapana kamienica natychmiast ożyła. Twarze ludzi na fotografiach ożywiły wyobraźnię, chwyciły za gardło, bo dzielnicy żydowskiej już nie ma i nietrudno sobie wyobrazić, jaki było los jej mieszkańców. Stałam zachwycona pomysłem ożywienia domu, jego skutecznością. I wtedy usłyszałam muzykę. Dosłownie poszłam za nią. Na parterze tego budynku była żydowska restauracja „Mandragora”. Dźwięki chasydzkich melodii bardzo skutecznie wabiły do środka.  Szłam, jak po sznurku. W progu czekała na mnie śliczna dziewczyna w chusteczce na głowie. Wyglądała jak z powieści Singera i była tak zwyczajnie, po ludzku gościnna i serdeczna. Miałam wrażenie, że ja tam właśnie szłam. Wypiliśmy kawę, zjedliśmy cebularz. Chałki jeszcze się piekły. Dziewczyna sama z siebie przyniosła nam przewodnik po Lublinie „bo na pewno się przyda” i zachęcała, by wpaść na wieczorny koncert. Przed wyjściem kupiłam u niej płytę z nagraniami, które zwabiły mnie do tej restauracji. W drodze powrotnej do Poznania słuchaliśmy jej wielokrotnie. Jedna z piosenek opowiada o mojej przygodzie. Wszystko to, co ja tam poczułam i zobaczyłam.
Niewiarygodne. Lublin jest magiczny.
A potem, wieczorem był wielka uroczystość, pewnie najważniejsza w moim życiu. W sali, gdzie sto lat temu obradował i miał siedzibę pierwszy Tymczasowy Rząd Ludowy Republiki Polskiej, w rocznicę stulecia odzyskania niepodległości wręczano mi wielkie wyróżnienie za opowieść o Polaku. A wręczał je osobiście Adam Michnik – twórca i redaktor naczelny Gazety Wyborczej. Po tym niezwykłym i przepięknym wieczorze doszłam do wniosku, że na różne rzeczy w życiu jestem przygotowana, ale z jednym sobie nie radzę na pewno – z pochwałami. A wczoraj nasłuchałam się tylu, od ludzi, którzy sami piszą. W dodatku wygłaszanych publicznie.
Jakoś dałam radę. Natomiast największą niespodzianką i przeżyciem  było wysłuchanie mojej opowieści w znakomitej interpretacji Witolda Dąbrowskiego – aktora Teatru NN, opowiadacza historii. To było dla mnie niezwykłe przeżycie i kompletne zaskoczenie. Mój tekst o Stanisławie Fenrychu, przestał być mój. Stał się publiczny. Zaczął żyć własnym życiem. Bardzo się z tego cieszę. Niezwykłe i niezapomniane emocje. Najbardziej wzruszyły mnie reakcje ludzi, którzy słuchali w skupieniu, a potem przyszli podziękować za wzruszenia. Niektórzy mieli łzy w oczach.

Boże! gdyby ktoś mi dwa tygodnie  temu powiedział, że to się zdarzy, stukałabym się w czoło. Tak samo, jak sąsiedzi Fenrycha, gdy ten kupił Pudliszki.
No i niby człowiek, (znaczy ja!), taki mądry, niby mówi i wie, że życie jest pełne niespodzianek.

A potem, jak przyjdzie co do czego i nagle dostaje coś wielkiego od losu, to jest całkiem pogubiony, zamiast jak chasydzi z malowidła w "Mandragorze" tańcować i głosić chwałę Pana i urodę życia.
A tu wielkie Święto za pasem.
Cieszmy się!
Mamy z czego!

0 komentarze