Korki
12:53
Przełom sierpnia i września to okres, w którym temat szkoły
wraca, jak bumerang. Wraca w dyskusji społecznej i to jest naturalne. Ale dlaczego
wraca w moim życiu? Przecież ja już nic nie mam z tym wspólnego i de facto nie
chcę mieć. Robię wszystko, żeby już nic o tym nie mówić, nie pisać, nie myśleć.
Nie i już! A jednak – temat wraca i co roku jest. W tym roku zdecydowanie
mocniej, co jest w pełni zrozumiałe. Skoro narodowi funduje się traumę w
postaci naboru dwóch roczników naraz, to wiadomo, że będzie piekło. I jest. Gdzie
nie pójdę, wszędzie szkoła lub odpryski tego, co z nią związane. Kilka z tych
scen zapadło mi w pamięć szczególnie. Najpierw rozmowa z młodym dobrze wykształconym
i świetnie sobie radzącym w życiu mężczyzną – ojcem kilkorga dzieci.
Dowiedziałam się, że ma dzieci w edukacji domowej (w wielkim uproszczeniu –
dziecko nie chodzi do szkoły, uczy się w domu pod nadzorem rodziców, w szkole
zdaje tylko egzaminy przed komisją). Zapytałam o motywy wyboru tej ścieżki
edukacyjnej.
„To proste. Jesteśmy z żoną na tyle dobrze wykształceni, by nauczyć
nasze dzieci tego, co jest w programie. W zamian nie musimy brać udziału w przepychankach
związanych z godzinami lekcji, wyborem lub zmianą kadry pedagogicznej,
kryzysami w oświacie, frustracją nauczycieli, konfliktami z innymi dziećmi i
ich rodzicami itd. i najważniejsze - naprawdę mamy wpływ na ich rozwój i wykształcenie.” Trudno się nie zgodzić. Chyba coraz więcej ludzi tak myśli, bo na swojej życiowej drodze spotykam ludzi w podobnej sytuacji zdecydowanie częściej, niż kiedyś. I wcale się im nie dziwię. Jestem przekonana, że mają rację. I mają szczęście, jeśli mogą taką decyzję podjąć. To jednak rodzaj komfortu, na który nie każdego rodzica stać. Ale jednego jestem pewna. Na naszych oczach dokonuje się pewna zmiana w stosunku do szkoły i obowiązku szkolnego. Kiedyś był on trudny, bo nauka i obowiązki, to trud - ale oczywisty i zrozumiały. Dzisiaj, w bardzo wielu przypadkach, obowiązek szkolny to coraz częściej dopust boży, którego ludzie nie chcą i z którym sobie nie radzą.
Uświadomiła mi to długa rozmowa z koleżanką, która przeżywa gehennę związaną ze szkołą swojego dziecka i niezwykle mocno osadzoną w tej szkole beznadziejną matematyczką. Matematyki nie nauczyła, ale skutecznie niszczy swoich uczniów, codziennie utwierdzając ich w przekonaniu, że nic nie umieją i do niczego się nadają. DO NICZEGO! Nie pomagają rozmowy, interwencję, próby zmiany nauczyciela, klasy. Walczy spora część rodziców, ale dyrekcja stoi na stanowisku, że to tylko frustracja rodziców i już. W efekcie kwitnie rynek korepetycyjny, bo przecież ktoś musi dziecku powiedzieć, że armia głupszych przed nim przeszła przez piekło szkoły i nie taki diabeł straszny. Nawet ten matematyczny. Dziecko miało korepetycje przez całe wakacje, żeby wreszcie naprawić efekty pracy fachowej siły, zatrudnionej w macierzystej szkole. I jak łatwo się domyślić, prędzej uczeń zrozumie matematyczne niuanse, niż poprawi samoocenę. Tyle, że w dorosłym życiu skomplikowane wzory przydadzą się znacznie mniej, niż przekonanie, że mogę, chcę i potrafię.
Kilkanaście lat minęło od czasu, kiedy do mojego domu
przychodzili kolejni potrzaskani przez system i przez proces edukacji
polonistycznej, szukając u mnie pomocy. Teraz, po wielu latach nieobecności
(bardzo się broniłam) dotarł znajomy młody człowiek przed maturą. Przyszedł, usiadł
i opowiedział jak to jest. Opowiedział o sobie i swoich znajomych. Sympatyczny,
otwarty, sprawnie posługujący się językiem i regularnie czytający. Wydawałoby
się, że nic mu nie grozi. Przynajmniej na polskim. Tymczasem przekonanie, że
nic nie umie i nic nie potrafi, jest tak głęboko osadzone, że w rodzinie
istnieje uzasadniona obawa o jego maturę. I niepokój o przyszłość.
Dlatego rynek korepetycyjny kwitnie. Dwadzieścia lat temu
korepetycje dawali najlepsi nauczyciele i studenci. Ci pierwsi byli drożsi i
trudno było się dostać pod takie skrzydła. Studenci byli bardziej dostępni – i czasowo,
i finansowo. Dzisiaj zmiana zasadnicza – najlepsi są ci (przynajmniej tak twierdzą!)
, którzy nigdy nie pracowali w systemie. Rynek korepetycyjny jest obecnie tak rozwinięty,
że opłaca się po studiach lub w trakcie założyć działalność gospodarczą i świadczyć
tę usługę. Mimo ZUS-u i podatków – zarabia się znacznie lepiej niż w szkole. Tania
taka usługa nie jest. O skuteczności wiem niewiele, bo nie korzystałam z tych lekcji.
Ciekawe jak to jest w innych krajach? Czy korepetycje to tylko polski pomysł na
przetrwanie uczniów i nauczycieli?Tymczasem, moje wieszczenie wielkiej zmiany, która stoi za oświatowym rogiem, potwierdza informacja, że Finowie zamierzają wkrótce usunąć z programu nauczania podział na przedmioty.
https://dobrewiadomosci.net.pl/20069-finlandia-usuwa-ze-szkolnego-programu-nauczania-wszystkie-przedmioty/?fbclid=IwAR0uqPPYYibjpmxGfGf6upXyczAOlvw6GniUSBRGMNF2kTakFcvfOuiYcLE
Na pierwszy rzut oka brzmi jak herezja.
Na drugi już nie! Bo dłużej, tak jak jest, się nie da!
0 komentarze