Joga z dostawą do domu

03:18

Jako twoja wierna czytelniczka wyrażam oburzenie. Jak można tak zaniedbywać czytelników? – tak bezceremonialnie rozpoczęła długą rozmowę telefoniczną moja dawno nie widziana przyjaciółka. I było jak u Hitchcocka – najpierw trzęsienie ziemi, a potem napięcie rosło. Po tym jak rozprawiła się z moim blogowym milczeniem, wzięła na tapetę brak obiecanej książki ( a właściwie książek! bo rozgrzebanych kilka). W równie prostych, żołnierskich słowach – żadne tam pitu pitu, tylko rach-ciach i wszystko jasne, powiedziała, co myśli o takich jak ja. Otóż – w wielkim skrócie rzecz ujmując – nie myśli dobrze.
I ja się jej właściwie nie dziwię. Co więcej. Nawet się z nią zgadzam. Też nie myślę o sobie dobrze. Codziennie biczuję siebie za nieudolność i niesłowność. Mam wyrzuty, że zajmuję się głupotami (np. gotuję obiad, załatwiam ważne sprawy, jem, śpię, leżę na leżaku ) zamiast siedzieć przy biurku i pisać. Ja mam tych wyrzutów tyle, że starczyłoby na kilku pisarzy planujących późny debiut. Naprawdę. A na jedną skromną, niszową blogerkę, to zapas na kilkanaście lat. Prędzej palcami po klawiszach przestanę przebierać, nim one mi się wyczerpią.
Przy okazji mam także przeogromne połacie dystansu do siebie, tego co robię – BO JA JUŻ NIC NIE MUSZĘ! – oraz doskonałą wprost znajomość mechanizmu regulującego funkcjonowanie większości kobiet, który roboczo nazywam zestawem „Powinnaś”. Kiedy słyszę to słowo w swojej głowie, włącza mi się mechanizm obronny, czyli „automatyczny wewnętrzny facet”. I on mi mówi – POTEM. I szeptem dodaje – zdążysz. I tak się zmagamy.

Na koniec zadała pytanie – czy my się w ogóle jeszcze znamy, bo ona ma wrażenie, że jakoś ostatnio mniej. Kiedy nieśmiało zaproponowałam, by nawiedziła mnie w najbliższy weekend, odparła, że niestety, ma inne zobowiązania. Bo w końcu jest babcią. Innym razem – powiedziała. I znowu trudno się nie zgodzić. Pewnie za pół roku zadzwoni, by mnie ponownie ochrzanić. W dzisiejszych czasach, jakoś tak dziwniej żyjemy. Niby relacje są, ale takie,  jakoby ich nie było. Czytanie postów na FB i śledzenie bloga to jednak nie to samo. Bez patrzenia w oczy nie ma oksytocyny. A bez oksytocyny….
No właśnie!
Żeby jednak nie było poczucia pustki i osamotnienia, zadzwoniła do mnie inna przyjaciółka, która postanowiła zrealizować się, jako nauczycielka jogi. I zaproponowała, że chciałaby na mnie poćwiczyć, odświeżyć swoje kompetencje joginki praktykującej nauczanie innych. Odświeżyć, bo kiedyś uczyła jogi, ale to było w innym kraju, innym języku, innym życiu. Czemu nie? – pomyślałam. Połączymy przyjemne z pożytecznym. Ona odświeży, ja się rozruszam. Przyjechała w umówionym terminie w odpowiednim stroju, uzbrojona w matę, wałek, paski, klocki i inne takie. Ćwiczyłyśmy godzinę. W skupieniu i w kontakcie ze swoim ciałem. Ciało – moje rzecz jasna – głównie meldowało, gdzie mu nie pasuje. Najogólniej rzecz biorąc – wszędzie. Postanowiłam jednak dorównać gibkością mojej nauczycielce jogi i głos ciała został pominięty.
Trudno. Taki atawizm - nowy rok szkolny – nowe wyzwania. Całkowicie rozciągnięta, dotleniona i gotowa do uzyskania gibkości absolutnej (w bliżej nieokreślnym czasie!) zwierzyłam się Mężowi, że oto regularnie raz w tygodniu, Osobista Nauczycielka Jogi zawita do naszego domu, by ze mną ćwiczyć. Bo obie mamy taką potrzebę. I będzie to pierwszy, znany mi przykład jogi z dostawą do domu.

O! - mówi Mąż mój własny. To ja do Was dołączę.
Z wrażenia zamilkłam.
Widać pragnienie gibkości nie jest przypisane jedynie płci niewieściej.
O tym, jak to wyjdzie w praktyce, na pewno opowiem. Z pewnością zmierzę się z zupełnie nowym wymiarem aktywności i koniecznością pokonywania całkiem nieznanych barier.

Małżeństwo jednak to stan nieustannego zadziwienia.

0 komentarze