Demolka

13:13


Szczęśliwie wróciłam. I żeby było jasne, szczęśliwie nie znaczy szczęśliwa. Moja przyjaciółka oburzyła się okrutnie, kiedy zapytana o kondycję po  powrocie odpowiedziałam, że przeżyłam sanatorium,  a teraz należy brać się za życie.  
Jakie brać się? Jakie za życie? – odrzekła i gwałtowne emocje, aż ją cofnęły o pół kroku. Ty to cały czas żyjesz, jak panisko! A ja codziennie muszę do tej roboty!
Popatrzałam na nią uważnie, przypomniałam sobie nasze ostatnie długie rozmowy i doszłam do wniosku, że nie mam dość odwagi, by tłumaczyć tej zmarnowanej pracą i utrutej codzienną rzeczywistością kobiecie, że sanatorium na skierowanie z NFZ, w moim wieku, z moją wątrobą i w podkarpackim to wcale nie taki cymes.
To nawet może być w skrajnym przypadku szkoła przetrwania a tym, co przetrwali należy się order.

Nie pociągnęłam tematu, bo wizja konfliktu z przyjaciółką była bardzo niesympatyczna, a determinacja na jej twarzy zwiastowała trwały konflikt. I po co mi to? Poczekam, aż wreszcie sama złoży wniosek, pojedzie i doświadczy. Wtedy pogadamy. Ale pewnie, jak poczyta moje pisanki, to nie złoży.
Gdybym tak miała napisać, co dobrego mnie tam spotkało, to radośnie oświadczam, że kręgosłup mam jak nowy i śmigam jak nastolatka. Oczywiście zaraz po tym , jak się wyprostuję, co jednak sprawia pewien kłopot. Potem już leci. Znaczy lecę. No i na tym plusy, by się skończyły, co jest zresztą całkowicie zgodne z prawami życia, że jak się polepszy, to się popieprzy i nie można w życiu chcieć za dużo. Szczególnie od NFZ w Iwoniczu.

W tym okresie podziałów całego narodu na frakcje lepszego i gorszego sortu powinno się chyba jednak pytać potencjalnych kuracjuszy o ich poglądy społeczno-polityczne, bo można ludziom zrobić krzywdę wysyłając ich w krainę innej opcji. Ja mam w sobie mocne przekonanie, że nie dam się sprowokować, ale niektóre obrazki, które oglądałam w kurorcie bardzo irytowały. Najpierw myślałam, że to pojedyncze przypadki i tzw. wypadki przy pracy. Po trzech tygodniach wróciłam z przekonaniem, że Podkarpacie, a szczególnie Iwonicz, to inny świat i zupełnie inni ludzie.
Zacznę od początku tej kilkukilometrowej miejscowości. Kilkanaście metrów za skrętem z głównej szosy na jedyną główną drogę Iwonicza stoi chałupa, na której wisi kłująca w oczy reklama tej treści „Gazeta Polska tygodnik lepszego sortu”. Przejeżdżałam koło niej kilkanaście razy w tygodniu i nie napiszę tu, co myślałam o właścicielach tej chałupy, którzy przyozdobili swój dom takim pięknym komunikatem. Bo co myślę, o tej gazecie i twórcach tej reklamy oraz narodowego podziału, to wiadomo. Gdybym nie była zobligowana do leczenia (zwrot kosztów w razie rezygnacji), to wyjechałabym z tego regionu po pierwszej lekturze tego ujmującego tekstu. Nie mam zdjęcia dobrej jakości, bo wszystkie wyszły poruszone. Ręce mi się trzęsły ze złości, co widać.

Jako ten gorszy sort doświadczałam jednak kolejnych życzliwości ze strony miejscowych  decernentów lub działaczy. Byłam  w wielu uzdrowiskach polskich i wiem, jak się pięknie rozwijają. W żadnym nie spotkałam jednak czegoś takiego, co jest na tym zdjęciu. To żelazna brama strzegąca wejścia na uzdrowiskowy deptak. Nie wiem, kto miał taki pomysł i czemu ma to służyć, ale brama solidna jak byk, zamyka ( a raczej utrudnia) wejście do części uzdrowiskowej.

Przyzwyczaiłam się już, że w uzdrowiskach baza lokalowa jest wykorzystywana bardzo konsekwentnie. Gdzie się da, są kuracjusze. Nic dziwnego. Uzdrowiska z tego żyją i tak powinno być. W Iwoniczu jednak zupełnie inaczej widzą ten problem. Baza sanatoryjna (hotelowa) jest tutaj dość skąpa, za to najwięcej miejsca zajmuje dyrekcja uzdrowiska mieszcząca się w największym i najbardziej okazałym budynku, Starym Pałacu. Tym samym nie ma tam już miejsca na  porządną elegancką kawiarnię, czytelnię czy inne jakieś równie frywolne miejsce dla kulturalnych ludzi. I w całym mieście eleganckiej kawiarni, takiej w której chce się przysiąść, po prostu nie ma.

W Iwoniczu żądny wrażeń kuracjusz może jedynie iść na setkę do knajpy i tam codziennie dancingować w rytm ulubionego przez właścicieli disco polo. Knajpy w samym centrum są trzy, a jak się pojawiła czwarta kawałek dalej, to już chętnych zabrakło. I jej menager wpadł do naszego sanatorium na kolację. To znaczy myśmy jedli, a on wpadł. Jezu! myślałam że się udławię, kiedy nagle w tej małej salce, gdzie dwadzieścia pięć osób spożywało w skupieniu po plasterku wędliny bez śladowych nawet ilości czegokolwiek warzywnego, facet o aparycji umięśnionego goryla wrzasnął gromkim głosem „Cześć Stare Łazienki”.

I najpierw chciałam się oburzyć, że może ja i nie najmłodsza, ale żeby zaraz tak publicznie stara i jeszcze łazienka? Ale lotność moja była jednak wielka, bo zrozumiałam, że to była w lokalnej odmianie eleganckiej polszczyzny forma powitania. Taka trochę wojskowa, trochę chłopięco zalotna, co razem przypomniało mi sceny z Ferdydurke i natychmiast uznałam, że mam kontakt z prawdziwym Człowiekiem i żadne tam „dzień dobry Państwu”, lub jakieś inne frykasy językowe, tylko bach! „Stare łazienki”, bo w takim sanatorium nas zdybał na kolacji. Przełknęłam, co miałam przełknąć i aby nic nie uronić z tego wystąpienia menagera skupiłam się już tylko na nim. Generalnie zachęcał do udziału. Jego lokal nazywał się „Glorietta” i oferował dancingi…. taniej niż u konkurencji. A tym, którzy przyjdą całą grupą , to menager obiecał….darmowe drinki, a nawet pół litra. Tu padły pytania o wielkość grupy, a mój iwonicki idol zarechotał gromko i powiedział „Przyjdźcie, to pogadamy i tylko pamiętajcie powiedzcie, że wy Stare Łazienki”.  
I poleciał zachęcać do kolejnego sanatorium. W Białym Orle przynajmniej powitanie w tej lokalnej formule jakoś lepiej brzmiało, bo jednak „Cześć Białe Orły” to nie to samo, co „Cześć Stare Łazienki”. Nie wiem, czy wchodził także do sanatorium „Pod Jodłą”. Może ominął, bo tu mógłby mieć pewien kłopot z deklinacją (chociaż „cześć podjodły” brzmi zupełnie nieźle!). Na temat tego, że kuracjusze mają zakaz spożywania alkoholu, nikt się nawet nie zająknął. A mnie przeszedł apetyt na wszystko, gdy pomyślałam sobie, że ten facet może mieć nawet wyższe wykształcenie i właśnie takie „swoje chłopy”, jak on, decydują o charakterze tego wiekowego uzdrowiska.

W zakresie gospodarowania potencjałem w Iwoniczu zaskoczyła mnie jeszcze jedna rzecz – ewenement absolutny na skalę europejską. W każdym zdroju pijalnia wód jest punktem centralnym uzdrowiska, budynkiem najważniejszym, pielęgnowanym i eksponowanym. W Iwoniczu pijalnia jest bardzo piękna, ale schowana za innym starym budynkiem.
I pewnie dlatego zamiast ją wykorzystać dla kuracjuszy i turystów, zrobiono z niej… magazyn ławek. Lecznicze wody podawane są w maleńkim pomieszczeniu. W pozostałych są magazyny. A w zabytkowych podcieniach zamiast kawiarnianych stolików, koncertów lub innych ekscesów uzdrowiskowych są obrzydliwe stragany, na których można kupić obrzydliwe pamiątki wyprodukowane w Chinach i nawiązujące do kultury polskiego Podhala (barany, kierpce ciupagi, chustki kolorowe) oraz Pomorza (bursztyny na wisząco i leżąco oraz w butelkach). Obejrzałam te stragany i jestem przekonana, że wszyscy wystawiający tam swe towary mieli w umowie obowiązek zaopatrywać się w jednej hurtowni. Zainteresowanie tymi towarami prawie żadne.
Trzy tygodnie obserwacji i dociekań i nadal nie mogę zrozumieć, jak tak można marnować zasoby i ludzkie i lokalowe. Komuś odebrało rozum. Albo ja jestem z innej bajki.
Zwieńczeniem moich iwonickich zadziwień była ostatnia rozmowa z lekarką sanatoryjną. Każde ze spotkań z nią stawiało mnie w stan osłupienia. Ale na koniec Pani Doktor pyta mnie, jak się czuję i jak oceniam pobyt.

- Czuję się znakomicie! Zabiegi bardzo mi pomogły. Ale zabrakło mi codziennej porannej gimnastyki. Dlaczego nikt jej w uzdrowisku nie prowadzi? No wie Pani! Taki poranny rozruch na świeżym powietrzu z trenerem, który zachęca i mobilizuje. Dla wszystkich kuracjuszy, którzy chcą wziąć udział….
 Tu chciałam przywołać przykład z Polańczyka, gdzie lekarz zwoływał kuracjuszy i  sam prowadził gimnastykę. Ale zamilkłam, bo oczy Pani Doktor zrobiły się większe niż oprawki. Przyglądała mi się, jak jakiemuś nadprzyrodzonemu zjawisku.

- Pani za wiele wymaga! – usłyszałam
Do pełnego obrazu moich polsko-polskich kontaktów dodam, że miałam okazję przeżyć tam majowe święta i był to wielogodzinny hardkor bogoojczyźniany w wydaniu lokalnych notabli i kleru, a ja byłam gotowa wracać do mojego kochanego miasta na piechotę. W dodatku przez trzy tygodnie z uwagą czytałam tablice informujące o wykorzystaniu środków unijnych. Naliczyłam w Iwoniczu lub w bliskiej okolicy ponad pięćdziesiąt takich tablic z niewyobrażalnie wielkimi kwotami, w dodatku wszędzie widać wpompowane w rozwój regionu pieniądze. Ale w rocznicę wejścia do Unii, nigdzie nie było żadnej flagi unijnej. Nawet na urzędowych budynkach.

Było i jest mi po prostu wstyd.
Jedno wiem po tym pobycie. Kiedy pani Szydło mówi o  Polsce w ruinie, to z pewnością myśli o głowach Polaków.
Nie mogę się pozbyć wrażenia, że to w nich jest kompletna demolka.

 

 

0 komentarze