Już jest
07:57
Wiosnę zauważyłam w błysku oka mojego sąsiada, pilnującego
od rana sklepu z napojami. Chłop całą zimę ma spojrzenie mętne i przez to
zmętnienie, jakby gorzej widział i mniej kojarzył. Myślę tak ponieważ „dzień
dobry” mówi mi czasem. Czyli nie wtedy, gdy go mijam, tylko wtedy, gdy zajarzy.
Zimą i późną jesienią jarzy jakby trudniej, ale
w końcu kto ja jestem, by mnie dostrzegał za każdym razem? Ale teraz
stał oparty o mur, patrzył przed siebie, czyli na mnie nadchodzącą i chyba w
tym porannym słońcu, mimo mojego słusznego wieku, nikłej postury i zimowej
kurtki spowijającej moje nadobne kształty, musiałam mu coś wiosenno-ludzkiego przypomnieć,
bo usłyszałam;
- Dzień dobry! Pani to się zawsze uśmiecha. – wtedy błysnął
tym okiem, tak wiosennie. Kilka razy ten błysk już w życiu widziałam i wiem, że
z reguły nie wróży on nic dobrego. Możliwości są dwie. Albo poprosi mnie o
wsparcie groszem na piwo, albo….. No właśnie! Obdaruje mnie komplementem, po
którym moja ugruntowana samoocena może się zachwiać. W tej sytuacji niezwykle
błyskotliwie odpowiedziałam:- Bo świat taki piękny Panie sąsiedzie! – i zwinnie ominęłam grupę robotników wynoszących graty z demolowanej właśnie lokalnej „Żabki”, by z tego chaosu, ich ciężkiej pracy i wyzwisk gromko rzucanych w powietrze, powstała nowa jakość, czyli….„Żabka”. Tylko bardziej zielona i z większymi możliwościami zaopatrzenia mojego sąsiada w piwo i napoje wyskokowe.
Sąsiadowi nie dałam szans, ale wiośniany sygnał zabrałam ze sobą.
Potem, wracając do domu z gazetą i bułkami, zobaczyłam na
dachu naszą ulubioną cukrówkę. Od kilku lat siada na szczycie dachu, nad oknem
sypialni, lub na stojącym obok wielkim świerku i miarowo powtarza od świtu
„nobuuudźsie!nobuuudźsie!nobuuudźsie!”. Teraz
jak najęta budziła nas, marnując swój potencjał energetyczny, bo my już dawno
obudzeni. Może miała zamiar obudzić innych?
Wchodząc do domu, usłyszałam ulubionego dzięcioła. Zatrzymałam
się przed drzwiami. Jest! Przyleciał i wali. Będzie tak walił codziennie około 8.30. Jest punktualny, jak przedwojenne pociągi. Przylatuje do nas i obrabia drewniany słup telefoniczny lub telegraficzny. Słup jest już tylko słupem tego dzięcioła. Zachowały się jeszcze szczątki jakichś urządzeń umocowane do niego, ale druty zwisają i słup stoi osłupiały, samotny na mojej działce, wśród nowszych betonowych za płotem. Onegdaj uchroniłam go przed szaleńczą pracowitością mojego Męża, uzbrojonego w piłę elektryczną, który wyrzynał swego czasu różne rzeczy na naszej działce, czyniąc rewolucje w ogrodzie. Nie zdążyłam uratować czereśni, ale słup mi się udało. Bo ten słup dzierżawi nasz Dzięcioł. I ma w niego walić. Zawsze , kiedy uda mi się tam go zobaczyć, odzyskuję wiarę, że w waleniu jest jakiś sens. Mnie ten Dzięcioł trzyma w pionie. A to, że tyle lat przylatuje do nas, rozczula i czyni mnie lepszą dla świata – jak to teraz mówią – - en block.
Do tej narastającej orkiestry wiosennych dźwięków i sygnałów
dołączyła Belka. Ona, jak na prawdziwego psa obrońcę wstaje w naszym domu ostatnia,
a rozruch poranny ma powolny. Najpierw wyszła przed dom i zdziwiona zauważyła,
że jakoś tak jaśniej i cieplej wokół, że w łapy mniej mokro i bez obrzydzenia
usiąść można na ścieżce. No to usiadła. I popatrzała przed siebie, niczym mój
sąsiad przed sklepem. I nagle zobaczyła JEGO! Wroga swego odwiecznego, jak w
tym samym porannym słońcu siedział pod krzakiem i wpatrywał się w nasz
kompostownik. Siedział za płotem, bo tam ma swoje stanowisko do sprawowania
swej kociej powinności. W kompostowniku mieszka bowiem mysia rodzina, którą
systematycznie dokarmiamy, ku jej uciesze. Kompostownik stał się więc areną
rozgrywek oraz wojny na śmierć i życie między Belką i Bezczelnym Kociambrem.
Kot jest bystry, więc poluje na nasze myszy za płotem. Wejście na teren
działania Belki, jest jednak zbyt ryzykowne, bo terriery to zdrobniale
terrorysty- wiadomo. Koty dobrze o tym wiedzą. I kiedy tylko Belka dojrzała siedzącego
wroga swego, wydała przeciągły skowyt, jakby ją zarzynali i siłą nie wiedzieć jakiego
napędu, wyrzuciło ją do przodu w kierunku kompostownika, którego strzec trzeba,
jak oka w głowie.
A w tej chwili, o której człek marzy całą zimę pełną
ołowianych poranków, z mroku domostwa naszego wyłonił się Mąż Mój Zacny. Wyłonił
się był już po trzeciej kawie, we wdzięcznym stroju roboczym, składającym się z
niesamowicie praktycznej kamizeli z milionem kieszeni na wszystkie śrubokręty
oraz spodni, podkreślających nie tyle figurę, męskość czy inne takie fiubździu,
ile związek mężczyzny z ziemią, po której stąpa. Twardo stąpa. W tym swoim rynsztunku,
gotowy do zmagań ze stawiającą opór przyrodą, spojrzał na mnie, a zobaczywszy
moje niewinne oczęta, w których życie na stałe wpisało pytanie „A gdzież to Ty
Mój Bohaterze idziesz? odparł pytany nie wprost:
- Działkę sprzątać idę! Będą rewolucje! – i ruszył chłop
przed siebie, z piłą w ręce.
Bo wiosna przyszła. A Ty Mój Drogi Czytelniku lub Czytelniczko równie Droga, jeśli doczytałeś do tego momentu ten zapis chwil kilku, w którym myśli głębszej żadnej, to znaczy że wiosna też już Ciebie dotknęła i gotów jesteś na to, by życiem się po prostu ucieszyć.
Radości wiosennej!
0 komentarze