Wiosna

11:18

Tym razem moje milczenie spowodowane było całym zestawem dodatkowych bodźców, którymi hojnie obdarowało mnie życie. Wśród nich były silne bodźce społeczne, czyli udział w wielu istotnych i podobno udanych spotkaniach, które spowodowały u mnie spadek formy, upadek ducha, zanik wiary, zjazd energetyczny i nieustannie nękające mnie pytanie - co ja tutaj robię. Co ja w ogóle robię? I dlaczego ja to robię. Co jest ze mną nie tak, że ja to jeszcze robię?
Nie będę się rozwodzić, przytaczać i udowadniać, bo ja się raczej obecnie nadaję na terapię indywidualną dla wysłużonych liderów, a nie na internetowe wyznania, po których stracę znajomych i grupę wsparcie. Tyle rozumu to jeszcze mam.
Ale stan jest ciężki, bo bodźców znacznie więcej. Są jeszcze bodźce rodzinne powiązane z gospodarczymi.
Otóż wiosna przyszła i obnażyła. Głównie obnażyła niedobory i rozpad. Rozpad dotyczył tarasu i schodów. A niedobory dotyczą głównie finansów ale i po trosze uczuć, a mówiąc wprost znieczulicy wobec trudnej sytuacji podmiotów gospodarczych.
A było tak.
Moja Mama, w odróżnieniu od reszty gatunku ludzkiego, żyje dzięki kontaktowi z ziemią. Musi sadzić, pielić, podlewać , obserwować, podlewać, obrywać, przycinać,  podlewać, przesadzać. Ponieważ siła przyrody jest wielka, więc wiek osiągnęła słuszny, determinację w walce o życiodajny kontakt z przyrodą ma ogromną. Proporcjonalną do wieku. Kto ją zna, wie o czym myślę. Kto nie zna, nie wyobrazi sobie i tak, więc nie ma sensu po próżnicy tłuc po klawiszach.
W każdym razie wiosna to zbawienie, dla tego udręczonego zimą ducha i ciała oraz dla całej rodziny, równie udręczonej nieustannymi pytaniami, kiedy będzie wiosna, kiedy ciepło i będzie można do ogrodu? I wreszcie przyszła. I można do ogrodu.

A tu masz babo placek i na drodze pojawiła się przeszkoda w postaci schodów z tarasu, prowadzących do ogrodu. Kafle na schodach stanowiły ze schodami tylko pozorną jedność i trzymały się kupy, chyba tylko ze względu na przejmujący chłód. Bo jak się zrobiło cieplej, to nagle niepokojąco oddaliły się od siebie i betonu, i zaczęły być groźne nie tylko dla starszej pani. Były zagrożeniem dla każdej i każdego. A tymczasem Mateńka po tych schodach kilkanaście razy dziennie  w te i z powrotem, więc strach wyobrazić sobie, co się mogłoby zdarzyć, jeśli zahaczy o te schodowe pułapki kopytkiem, laseczką, grabeczką, motyczką albo czymkolwiek, co nieustannie ma w ręce, jak oręż, i co stanowi obronę przed nieprzyjaznym światem robali, przesuszenia, zalania, przerostu itp.

Wiosennie obnażone wyszczerzone schody śniły mi się po nocach. I Mateńka na nich.

No cóż. Miały być na zawsze, wystarczyły na kilkanaście lat. Trudno – pomyślałam. Trzeba je wyremontować. I udałam się do profesjonalnej firmy w centrum miasta, by znaleźć fachowca. Dobrego i skutecznego.
- Pani! Nie ma fachowców! Wyjechali. Wszyscy. – powiedział pan właściciel Centrum Naprawy Wyszczerzonych Schodów i Zepsutych Tarasów. I pewnie jeszcze, by Pani chciała szybko?
Rumieńcem spłonęłam, jak dzierlatka, bo złapał mnie na gorącym uczynku, a raczej ukrytym marzeniu.
- Oj bardzo bym chciała szybko. I dobrze. – dodałam z determinacją. Co mi tam. Kraj nie wiem, czy nadal wolny, to sobie chociaż marzenia zachowam, jako rodzaj niezależności.

Tu Pan spojrzał spod krzaczastych siwych brwi, popatrzał długo w moje wpatrzone w niego oczy. I powiedział:
- Oj ludzie, ludzie! Wy wszyscy tacy sami.

No nie ukrywam,  trochę się zaniepokoiłam, bo byłam z mężem moim ulubionym, który ostatnio zdziebko przytył i tego porównania mogłam nie wytrzymać. Jakby mnie jeszcze do jakiejś wychudzonej laski przyrównał to i owszem. Bo ja nie z każdym bym chciała być taka sama. Ale szybko się zorientowałam, że to była taka ogólna refleksja filozoficzna nad ułomnością intelektualną społeczeństwa i kompletną ignorancją w kwestii obnażeń i wyszczerzeń wiosennych na schodach i tarasach.
- Czy pani wie, że my mamy jeszcze roboty z poprzedniego sezonu? Bo schody i tarasy, to proszę pani robota sezonowa. I u wszystkich tak samo są źle położone. Po czym Pan uniósł pochyloną smętnie głowę, rzucił okiem na stojąca obok planszę i z werwą, w niezwykle szczegółowy sposób wyjaśnił na czym polega problem źle położonych tarasów zaczynając od słów : Woda, proszę pani. Woda i temperatura.

Wysłuchałam grzecznie i po godzinie konsultacji miałam już dwa numery telefonów do fachowców, ale tylko dlatego, że mój problem, to nie tylko schody, ale jeszcze równie sezonowa jak roboty  Mateńka, która już ma kilka sezonów na karku i następnego sezonu nie dożyje, jak jej schodów nie naprawię.
Telefon do poleconego, choć obłożonego robotą fachowca wykonywałam z należytym szacunkiem – na stojąco. Toż to prawie skarb narodowy taki specjalista i znawca wyszczerzeń na schodach. W sezonie!
Odebrał. Nie robił wrażenia strasznie zagonionego. Wyjaśnił, jak naprawia. Wyraził gotowość, że przyjedzie i obejrzy. Jutro na przykład.
Jezu! – no ze szczęścia, to ja ustać wprost nie mogłam. Cała rodzina była poruszona tą wizytą.
Moja Mateńka przed przyjściem tego Pana osobiście zebrała cały odpadający gruz z rozwalonych schodów, żeby było ładnie. Tak się przejęliśmy.

Pan przyjechał, stanął, spojrzał krytycznie na ten dowód kompletnego braku fachowości poprzedniej ekipy i powiedział:
- No nic! Nie ma rady! Trzeba, jak u dentysty, do samego dna borować. - stałyśmy z tyłu oczarowane jego wiedzą i spostrzegawczością. I ta precyzja! Ta pewność! Od razu widać, że nasze wyszczerbione schody znajdą się w dobrych rękach.
Po czym Pan opowiedział nam wszystko , co on musi zrobić. Generalnie szykowało się prawdziwe pandemonium, które mogło się zacząć jeszcze w tym tygodniu i licząc przerwy technologiczne, trwać miało od początku do końca około 3 miesięcy.  Oczy miałam, jak talary. Chłop się poczuł w swoim żywiole, za to ja z każdym kolejnym zdaniem odczuwałam rosnący  niepokój.

- No i sama pani widzi, ile tu roboty. Ludzie sobie myślą, że to jakieś hop-siup. A tu Pani kochana roboty do cholery. I dlatego proszę pani, to musi kosztować. Ja dziś pani nie powiem ile, ale od metra biorę od 600-1100 złotych. Pani wie, jakie ja koszty będę musiał ponieść? Ciężko jest.
Czułam, jak krew mi odpływa z mózgu i spływa do nóg, które stały na 40 – metrowym tarasie zakończonym 36 metrami schodów.  

Wrosłam i trwałam. Czyli gdzieś około 70 000 łomotało po głowie. Łomatkobosko. Byłam, jak bohater tragiczny. Każde wyjście złe. Albo długi, albo odcięcie Mateńki od życiodajnego ogrodu. Na szczęście przypomniało mi się, że nikt nam nie da takiego kredytu i mogę panu spokojnie podziękować.
Życząc mu oczywiście udanego sezonu.
Bo schody to robota sezonowa.
Ale od tych bodźców wiosennych, to ja się pozbierać nie mogę.

0 komentarze