Dieta

13:19


Dzisiaj będzie tak, jak lubię najbardziej. Czyli o zmaganiach z wiedzą tajemną, odkrywaniem prawdy o sobie, (ściślej o moim bogatym wnętrzu) i o tym, jak łatwo stracić znajomych.
Ale po kolei. Najpierw była uważna lektura książki, z której wynikało, że mózgi to ja mam dwa, w tym jeden w jelitach. Lektura była na tyle interesująca, że najpierw zmieniła moje myślenie o sobie samej a następnie o innych ludziach z bliższego i dalszego otoczenia. Uzbrojona w wiedzę o drugim mózgu zwróciłam się ku własnemu mężowi z pytaniem, czy on na pewno jest świadom, co wyczynia, ulegając różnym żywieniowym pokusom. Nie był, więc zadbałam, by książkę przeczytał. W owym czasie leżał w Grecji na leżaku, w związku z tym lektura stała się obowiązkową i nie było dyskusji, ani możliwości ucieczki. Skorzystałam ze wszystkich  wypracowanych przez lata metod przymusu zewnętrznego stosowanych wobec niechętnych lekturze. Na szczęście książka przykuła jego uwagę (duże osiągnięcie, bo kto zna małżonka, ten wie, że jeśli coś nie łączy się z jego pasją, to może spokojnie leżeć – nie ruszy! Jelita nie są jego pasją - żeby nie było żadnych wątpliwości).
Mąż przeczytał i przejęty wielce nowo odkrytą prawdą o zależności między tym, co je, a tym, jak myśli i jak funkcjonuje, wyraził zgodę, byśmy wprowadzili w życie rewolucję żywieniową, aby właśnie odkryty drugi mózg zaczął prawidłowo działać. Tym bardziej, że pierwszy ździebko szwankuje w związku z niesprzyjającymi okolicznościami przyrody. No to drugi jak znalazł.
Mocne postanowienie rewolucyjnych zmian w jadłospisie jakoś osłabło po powrocie z wakacji w Grecji,  zaginęło podczas listopadowej  wizyty w Tajlandii (tam się je tylko ryż i smażone warzywa z jajem, bo inne rzeczy mogą niewprawionych osobników wykończyć) i przepadło w niebycie podczas grudniowej i styczniowej ferii ustawicznego świętowania. W efekcie obywatelki i obywatela przybyło tyle, że zaistniało poważne zagrożenie wymiany większości odzieży na znacznie większą.
Znacznie znaczniej.
Nie ma co! powiedziałam sobie, trzeba wziąć sią za swoje zdrowie, tym bardziej,  że i na tym polu podupadliśmy z małżonkiem. Postanowiłam wreszcie zadbać o własne  jelita i źle funkcjonujący drugi mózg. Stan zaniedbania  objawia  się głównie nadmiarem cielesności oraz innymi przykrymi dolegliwościami, a w konsekwencji prowadzi do ciężkich chorób. Przy okazji chciałam również zwielokrotnić efekty swoich wysiłków, dbając o jelita męża.
W książce przeczytanej w Grecji (musi być pasjonująca, bo co która koleżanka pożyczy, to trzyma jakby się uczyła na pamięć!) podano szereg informacji ogólnych, więc po szczegółowe porady rzuciłam się do Internetu. Jakież ja tam odkryłam pokłady mądrości ludzkiej i inspiracji! Ile razy trafiłam na coś wartościowego, tyle razy leciałam do kuchni wykonać nową potrawę. Mąż oniemiał z zachwytu, bowiem dotychczas karmiony był raz w tygodniu, kiedy przychodziła rodzina na niedzielny obiad. W tygodniu jadł, co upolował. A teraz – silwuple – pięć posiłków dziennie i wszystko bez glutenu, bez cukru, bez przetworzonej żywności i bez tłuszczy trans.
W drugim tygodniu tego szaleństwa wkroczyłam do kuchni, by usunąć całe zło. Wyleciały zupki w proszku zakupione w promocji „siedem w cenie jednej”, polepszacze smaku z terminem ważności do końca świata, resztka cukru, mąka pszenna i oleje z niedobrymi tłuszczami. Pieczywa białego i słodzonych napojów nie było tam od zawsze. Rozdałam słodycze zgromadzone potajemnie przez małżonka. Rozpoczęłam krucjatę przeciwko kawie z mlekiem i cukrem wypijanej przez męża w nadmiarze. Miałam chyba w sobie jakąś moc tajemną, bo natychmiast zepsuł się ekspres do kawy. Wieczorami organizowałam obowiązkową lekturę, na temat wpływu zdrowego żywienia na stan kondycji całego organizmu  i wymieniałam się uwagami z innymi wojowniczkami o lepsze jutro.
Czułam jak mi skrzydła rosną.
W trzecim tygodniu poprosiłam o poradę dietetyczkę, by fachowo rzuciła okiem na moje wyczyny, sprawdziła, czy kierunek słuszny i droga właściwa. W tym celu przygotowałam dzienniczek żywieniowy, opisując co jemy i w jakich ilościach. Mąż potulnie poddawał się tym zabiegom, choć potajemnie podjadał w ilościach niekontrolowanych jabłka, gruszki i mandarynki. Ale zgubił 5 kg, a ja ich nie znalazłam.
Na początku czwartego tygodnia, kiedy jelita odetchnęły z ulgą i wróciła życiowa intuicja drugiego mózgu, męża rozbolało kolano a potem spuchła mu noga. Pojechał do ortopedy, który obejrzawszy kończynę oświadczył, że być może przyczyną choroby jest    zmiana diety. Zapewniam! nie o taki efekt mi chodziło, ale przyjmuję, że  jest to kamień milowy na drodze do pełnego sukcesu w zakresie walki o sprawny drugi mózg!

Potem zadzwoniła dietetyczka i w zaleceniach zwiększyła restrykcyjne podejście do węglowodanów i cukru. Także tego z owoców. Mąż jęknął! A ja z okrzykiem "do końca zimy tylko okopowe!" – rzuciłam się do robienia barszczu.
Moja determinacja przełożyła się również na związki międzyludzkie. Mateńka podczas rodzinnej kawy bardziej nieśmiało prosi o cukier, bo wie, że rani mi serce. Ucieka się jednak do wybiegów z wiekiem (90 lat słodziłam, to jeszcze tę kawę bym chciała) lub podkrada zapomniany z kredensu. A kilka lat młodsza przyjaciółka (ciągle rozmiar 38) poczęstowana przeze mnie nowym wynalazkiem – brownie z cukinii bez maki pszennej i cukru – zapytała, czy już nigdy nie będziemy jeść razem normalnych ciastków.
I minę przy tym miała rozbrajająco nieszczęśliwą.

Moje – NIGDY! – zabrzmiało jak cięcie mieczem.
Trudno!

0 komentarze