Co się dzieje z ludźmi, gdy przechodzą na dietę warzywno-owocową?

12:26


Powiem krótko – niewyobrażalne zmiany. Już prawie tydzień, jak nie zjadłam mięska i kiełbaski, nie posmakowałam chlebka i ciasteczek, nie spróbowałam serka i nie popiłam herbatą czy kawą. Czyli z tradycyjnego żywienia przeszłam na żywieniową ekwilibrystykę i niewyobrażalne poświęcenie dla zwyczajnego śmiertelnika ze środkowej Europy XXI w. Dlatego muszę kilka obserwacji. Muszę. Inaczej się uduszę.
Wszyscy, którzy są razem ze mną na tym turnusie zdrowotnym, przyjechali tu dobrowolnie. Dobrowolność dotychczas rozumiałam  jako świadomy i nieprzymuszony wybór. Teraz myślę, że dobrowolny i nieprzymuszony to taki, w którym nie wprowadza się do akcji służb mundurowych. Bo jak się tutaj posłucha tych ponad stu osób siedzących w ośrodku oddalonym od cywilizacji, to oba te przymiotniki trochę zmieniają znaczenie. Dobrowolność kończy się razem z pierwszym kryzysem ozdrowieńczym (czyli bólem głowy, gorszym samopoczuciem i innymi coraz mniej fajnymi objawami). Jak łeb boli i człowiek na własną prośbę głównie siedzi w toalecie, to każdy szuka przyczyny i wytłumaczenia swojej tutaj obecności. A to koleżanka nam nagadała i przez nią, a to lekarz kazał, a to żona/mąż/teściowa/niepotrzebne skreślić. Kombinacje są przeróżne. Wszystkich za to zbliża wspólne cierpienie w niejedzeniu... mięska. Posiłki odbywają się wspólnie w dużej sali. Wszystko jest świeże, kolorowe, elegancko podane i bez ograniczeń. Nie mogę wyjść z podziwu, dla inwencji kucharek. Trzy posiłki dziennie i nigdy nic się nie powtarza, a do dyspozycji naprawdę niezbyt wiele – bo tylko owoce i warzywa (a i to nie wszystkie) w postaci soków, surówek i gotowanych potraw. Klękajcie narody, co te kobiety potrafią wykombinować. Nie było posiłku, przy którym siedzący koło mnie nie rozmawialiby o mięsie i wędlinach. Gdybym była tu pierwszy raz, pomyślałabym, że tacy mięsożerni mi się trafili. Ale jestem kolejny i zawsze jest tak samo. ZAWSZE. Tutaj w rozmowach przy stole nie ma polityki. Nie ma podziałów społecznych. Nie ma żadnych problemów wartych uwagi. Bo nie ma schabowego. I kiełbaski, i żurku ze skwarkami, i wędzonego boczusia. Te pieszczotliwe nazwy śmigają nad stołami w rytm zmiatanych z talerzy surówek i innych równie finezyjnych wypełniaczy żołądka. Przywołują uśmiech na twarz i dają nadzieję. Na powrót, na normalność.

Druga obserwacja dotyczy bliskości i przełamywania barier wynikających ze wspólnego cierpienia, jaką jest jedzenie korzonków i liści. I tu naprawdę można oniemieć z wrażenia. Otóż już drugiego dnia wszelkie tematy związane z fizjologią człowieka przestają być niewłaściwe. Przesuwa się społeczna granica przyzwolenia na mówienie o rzeczach,  przy których w innych sytuacjach każdy spłonąłby rumieńcem wstydu na samą myśl, że mógłby o tym rozmawiać z najbliższymi, a co dopiero na forum jadalnianym w obecności kilkudziesięciu par uszu. Niewyobrażalne, jak chętnie ludzie opowiadają swoje wrażenia z mało sympatycznych zabiegów, jak czyszczenie jelit lub  czyszczenie wątroby. Nie mają żadnych zahamowań. A ponieważ prawie wszyscy to sobie robią, to wrażeń co niemiara. Za pierwszym razem byłam bardzo skonsternowana, teraz jak prawdziwy członek tej wspólnoty cierpiących wysłucham wszystkiego. I nawet się już nie dziwię. Cierpienie łączy ludzi. I otwiera – i dosłownie i w przenośni.
Ale z tego wspólnego cierpienia wyniknąć może także coś dobrego. Na tym samym turnusie znalazła się dziewczyna, która 6 lat temu miała straszliwy wypadek. Z jakiegoś powodu weszła na słup wysokiego napięcia. Straciła obie ręce, nogę. Miała kompletnie poparzone jelita. Nie wiem jakim cudem przeżyła. W dodatku jest prześliczna i ma znakomitą figurę. Kiedy przeszła pierwszy raz koło mnie ubrana w wąskie długie spodnie i trykotową koszulkę z rękawami zawiązanymi na supły w okolicach barków, pomyślałam, że nie umiem sobie wyobrazić, jak ciężkie może być życie człowieka. A ona szła z uśmiechem kołysząc zalotnie biodrami i końskim ogonem z blond włosów. Następnego dnia jeden ze współcierpiętników wyszedł na środek sali i poprosił wszystkich, byśmy się zrzucili na pomoc dla tej dziewczyny. Postawił kapelusz i zebrał naprawdę bardzo dużo. Potem dorzucili się pracownicy ośrodka. A dzisiaj dziewczyna podziękowała. Łzy leciały mi jak grochy do surówki, kiedy dziękując za dobroć, mówiła, że co roku musi mieć około 30000 złotych na nową protezę. Jestem w stu procentach pewna, że gdyby był to turnus normalnych wczasów, nikt by nie wstał i nie poprosił innych o okazanie dobroci bliźniemu.

Z tego wnioskuję, że  jednak jest jakiś głębszy sens w jedzeniu kapuchy, marchwi i jabłek, niż tylko czyszczenie jelit i usuwanie z siebie toksyn i złogów. KAŁOWYCH – a co! żeby nie było żadnych wątpliwości.

A tak na koniec - marzę o maleńkim ciasteczku. Po nocach mi się śni.

0 komentarze