O obcowaniu z duchami, czyli dlaczego wisi nam inaczej?

09:41


Moje życie zacnej emerytki jest bardzo bogate, jeśli chodzi o sferę kulturalną. To oczywiście wynik pomyślnego zbiegu wielu okoliczności – gotowości i otwartości małżonka, dostępu do wartych uwagi wydarzeń kulturalnych, mobilizującego grona przyjaciół, którym wystarczy jeden sms z informacją, bym mogła spokojnie kupować bilety zbiorowe, no i oczywiście dostępu do informacji o wydarzeniach. W efekcie – jak to się dawniej mówiło – BYWAM. I to z przyjemnością.
Wczoraj długo oczekiwany koncert „Młynarski. Obowiązkowo”. Dla mnie bardzo ważny i właśnie obowiązkowy. Poszłabym nawet, gdybym miała iść całkiem sama. Poszłabym, bo moja miłość do słowa jest większa,  niż moje lenistwo (na szczęście ciągle jeszcze). Poszłabym także z wielu innych względów. Ale kupując bilety, nigdy nie pomyślałabym, że koncert przyniesie mi tyle trudnych refleksji.
Pomysł na wieczór dość oczywisty – najpierw piosenki Młynarskiego pokazujące jego drogę artystyczną, czyli te które sam śpiewał w latach 60. I 70. Potem w drugiej części teksty pisane dla innych twórców. Koncert prowadził Wiktor Zborowski, który wykonał  także niektóre piosenki obok innych młodych artystów. Wszystkie piosenki Młynarskiego znam na pamięć, więc zgodnie z definicją inż. Mamonia z „Rejsu”, podobają mi się wszystkie. Sądząc po kolorze włosów obecnej w Sali Ziemi publiczności pozostali też je znali i na pewno je lubią. A mimo tego koncert nie miał tej energii, którą zapamiętałam z dzieciństwa i kojarzę z twórczością Młynarskiego. Był taki jakiś letni. Niczego nie można zarzucić ani artystom, ani muzykom, ani obsłudze widowiska. Ani tekstom oczywiście, bo dodać trzeba, że konferansjerka także była pisana wierszem i naprawdę była świetna.  

No to o co chodzi?
Myślałam o tym od chwili wyjścia z koncertu, bo wiele osób z którymi byłam, miało podobne odczucia. I mam kilka koncepcji. Po pierwsze głównym motywem na scenie był ekran, na którym pojawiała się twarz Młynarskiego. Zaczęło się od pierwszego zdjęcia z lat, kiedy jeszcze studiował. Myślę, że w każdej zacnej siwej lub siwiejącej (nawet jeśli farbowanej) głowie pojawiła się wtedy jakaś myśl o przemijaniu. I ta refleksja zdominowała ten koncert. Trudno w tej sytuacji wykrzesać energię z lat młodzieńczych. Drugim powodem mojego refleksyjnego nastroju była konstatacja, że piosenki Młynarskiego może zaśpiewać wielu. Ale tak, jak Młynarski – nikt! I właściwie dopiero, kiedy oglądałam innych i konfrontowałam sobie z zapamiętanymi interpretacjami, zrozumiałam, że jego talent aktorski i wokalny stanowił o mistrzostwie wykonania. A wszyscy inni to tylko naśladowcy. I według tej samej zasady potraktowałbym wszystkie inne KANONICZNE wręcz utwory i wykonania, do których należy np. „W Polskę idziemy” w wykonaniu Wiesława Gołasa. Nikt i nigdy nie zaśpiewa tego lepiej. Bo piosenka musi trafiać do serca. A w wykonaniu Gołasa był cały PRL, tak klarowny, tak czytelny, tak trafiający – tylko w PRL-U . Potem były już tylko interpretacje piosenki – lepsze, gorsze. Inne! Już nie tak bardzo moje, nasze.
Ten wielki utwór, który najpierw miał być  satyrą na…, a stał się hymnem polskich pijaków jest zresztą znakomitym potwierdzenia mojej tezy. Artyści muszą mieć wyobraźnię, ale jestem głęboko przekonana, że trudno młodym aktorom odczytać i wyobrazić sobie złożoną prawdę o beznadziejności PRL-u, genialnie uchwyconą i wpisaną w ten utwór. I potem wyrazić to interpretacją. I żeby nie być gołosłowną powiem, że dzisiaj słowa
„w tygodniu to nam wszystko wisi, aż do dna,
 a jak się człowiek przejmie rolą sam pan wisz,
to zaraz plecy go rozbolą, albo krzyż”

czytamy inaczej. Bo inaczej i co innego „nam wisi” i zupełnie inaczej przejmujemy się rolą. I choć kac ten sam, to społeczne zaplecze problemu całkiem inne.

Konkluzja z wczorajszego wieczoru taka. Teksty znakomite.  Duch Młynarskiego towarzyszył wszystkim uczestnikom tego spektaklu.
Ale duchy nie śpiewają.

A ja coraz częściej i chętniej obcuję z duchami. I to jest odkrycie bardzo trudne do przyjęcia.

0 komentarze