I po urlopie!

11:30

Okazuje się, że prowadzenie bloga daje człowiekowi mnóstwo okazji do frajdy. Nie myślałam, że przerwa w pisaniu i oczekiwanie na powrót do kontynuacji, mogą być tak inspirujące i przynoszące radość. Czuję się tak, jak przy radosnych szczęśliwych powrotach do domu, grona przyjaciół czy ukochanego psa. Uśmiechy, przytulenia, merdanie ogonem i podskoki są może mniej widoczne, ale w mojej wyobraźni istnieją i wywołują miłe uczucia. Cieszę się, że nie wzięłam laptopa. Urlop dobrze robi, no i ma swoje prawa. Przede wszystkim do…odpuszczenia możliwie wszystkiego. Wtedy ma sens i tylko wtedy może być naprawdę udany. Mój był.  Na pytanie,  jak było odpowiadam – cudnie. O szczegółach będę pisała w kilku postach. Nie po to zbierałam wrażenia i wekowałam wspomnienia, by teraz wszystko szast - prast, kawa na ławę w jednym poście. Nie biegłam jak zamroczona, nie spieszyłam się nigdzie, więc zauważyłam wiele i tym będę się dzielić. Bo greckie wakacje zasługują na długie wspomnienia.

Dziś zacznę od końca, od podróży do domu. Tak się jakoś dziwnie składa, że ilekroć wyjeżdżam z kraju za granicę, to natrafiam na taksówkarzy, którzy swoimi monologami upewniają mnie, że mamy jakiś narodowy problem z samoakceptacją, niską samooceną, a świat generalnie wali nas w rogi. Baranie oczywiście, bo jesteśmy jako te barany  wykorzystywani, ale na to zasługujemy, bo każdy Polak to „gupek” i nawet lubić nas nie można. To znaczy taksówkarz nie może, bo mnie o zdanie nie pyta. Na lotnisko z mojego domu jadę około 30 minut. Gdzieś tak w połowie tej trasy kończy się moja cierpliwość i mam ochotę wyrazić własne zdanie. Odmienne rzecz jasna, choć  z każdym kilometrem trudniej nie przyznać mojemu rozmówcy racji w kwestii, że nie da się nas lubić. A jego na pewno. No i wtedy najczęściej tak się wkurzę, że jak wsiadam do samolotu, to nic mi nie przeszkadza. Żaden rodak, bo każdy lepszy od tego faceta, co mnie dowiózł. Tak było i tym razem. Wyjeżdżałam ze wzmocnionym przez korki komunikatem o głupocie, pazerności i chamstwie wszystkich. WSZYSTKICH! Bez wyjątków. Zdanie odrębne wyraziłam na Libelta i tylko wzmocniłam wywód znawcy dusz ludzkich i stosunków społecznych. Wszyscy kradną, i wszyscy są głupi.  On nie i jego córka, którą zdążył ustawić(!) , też nie. Nie dopytałam o pozostałych członków rodziny, bo dojechaliśmy, a ja rzuciłam się do bagażu, jak młódka. Byle uciec.
Powroty są gorsze. Bo człowiek taki wypoczęty, odzwyczajony od narodowych przywar, nafaszerowany słońcem i śródziemnomorską uprzejmością. A tu bach – bezpośredni kontakt z rodakiem już w autobusie  na lotnisko. Wsiadaliśmy jako ostatni do autobusu i przed nami była krótka droga. Urozmaicała ją mała – trzyletnia może dziewuszka, która była nastawiona negatywnie. I głośno informowała wszystkich, że tak jest. Nie przeszkadzało to żadnemu z jej rodziców, a mała robiła taką klasyczną awanturę z wrzaskiem, kopaniem, waleniem zabawkami. Jej NIEEEEEEEEEE słyszeli wszyscy i przez cały czas. Zmieniało się tylko nasilenie głosu, bo czasem słabła. Rodzice nie reagowali wcale. Głusi? Moi by mnie zabili, ze trzy razy. A tamci spokój i zero emocji.  I wtedy mąż przypomniał mi, że specjalnie na takie okazje kupił profesjonalne słuchawki wygłuszające dźwięk. Ale niestety, zostały w domu.

W kolejce do odprawy stawaliśmy daleko od tamtej rodziny, z nadzieją, że dzieweczka w kryzysie i spokojni rodzice usiądą jak najdalej. Mijaliśmy się na lotnisku wiele razy i stan się nie zmieniał. Przedziwne. Ale to było tylko preludium, bo w grupie pasażerów młodych rodzin z maleńkimi dziećmi i troszkę starszymi, za to wrzeszczącymi, było naprawdę bardzo dużo. Wejście do samolotu, jest jak losowanie na loterii. Dopóki nie usiądziesz, nie wiesz ,co cię czeka. Bo tu już nie ma zmiłuj. Mała przestrzeń i bardzo podatny grunt do konfliktów. Boję się dzieci, bo one głośnym krzykiem mówią swoim rodzicom, że dzieje im się krzywda. A inni pasażerowie muszą to wytrzymać. Obok nas siedział młody wysoki mężczyzna – taki staranie wygolony, z rzeźbioną sylwetką, opalony na oliwkę ze starannie wypracowanym luzem w wizerunku. Przed nami natomiast rozgościło się młode małżeństwo z może półrocznym Adasiem, który był spokojny tylko do chwili zapięcia pasów. Wtedy Adaś ryknął i tak trwał. Ja zamarłam powalona siłą jego głosu,  mąż dorzucił „A zatyczki zostały w domu!” a Wyrzeźbiony wydał z siebie dźwięk ludzki, który w przybliżeniu brzmiał „k…a, ja go zabiję”. No to po urlopie! pomyślałam sobie, bo z Adasiem i potencjalnym mordercą szykowała mi się niezła jazda. Do krzyku Adasia włączyły się pozostałe dziateczki, a tatuś Adasia zrobił mu selfie, żeby zobaczył, jak brzydko płacze. Nie był zainteresowany. Jakaś paranoja z tymi rodzicami– pomyślałam. Skupiłam uwagę na pokazie zachowań na wypadek awarii. Wyrzeźbiony też. Kiedy stewardesa skończyła, poprosił ją, by mu wskazała raz jeszcze, gdzie są wszystkie potrzebne sprzęty, zajrzał pod fotel i wszystko sprawdził. Wydawało się, że mamy opanowaną sytuację.
I wtedy z kabiny pilotów wyszedł pilot i w języku bliżej mi nieznanym będącym kompilacją polskiego, angielskiego i jego własnego (Serb? Szwed? nie wiem) przekazał nam informacje, że samolot jak samochód czasem ma awarię i właśnie mamy drobny problem techniczny (uwielbiam eufemizmy ale to cytat!) i drugi silnik nie chce zastartować. Głos pilota przedzierał się przez wyjące dzieci, ja czułam jak zalewa mnie gorąco i mam ochotę uciekać, Wyrzeźbiony puścił wiąchę, a jego narzeczona chwyciła go za rękę i gładziła uspokajająco po głowie. Kobieta z tyłu zadeklarowała głośno , że już się k….a nigdy nie da namówić na żadne loty i tylko polski Bałtyk, a mój mąż na szczęście nie powiedział nic. Potem stewardesa przetłumaczyła na polski starannie dobierając słowa, zebrani zamilkli w przerażeniu, dzieci wyły. Zaserwowano wodę na uspokojenie,  a ja znowu zrobiłam się religijna. Wyrzeźbiony nie wypił, tylko wpatrywał się tępo przed siebie. Chyba był na jakichś prochach. Trwał tak w bezruchu do startu czyli dobre pół godziny.

Potem już było normalnie. Prawie. Silnik odpalił, samolot wystartował i rozpoczął się serwis. Ale Wyrzeźbionemu zamieszanie przeszkadzało i kiedy wózek dojechał do naszego rzędu i kupowałam kawy,  nie wytrzymał i rzucił w przestrzeń „Ludzie! Co wyrobicie? Przecież to tylko dwie godziny”. I wtedy po raz pierwszy w życiu zobaczyłam stewardesę w akcji. Była świetna. Zareagowała natychmiast. Była bardzo zasadnicza i z miłej, grzecznej, przekształciła się natychmiast w silną i stanowczą. To ona zarządzała całą sytuacją. Jej pytanie „Jakiś problem? Ma Pan problem? W czym mogę Panu pomóc? Spowodowały, że Wyrzeźbiony zamilkł i grzecznie siedział. Niczego już nie komentował. Adasia nie zabił. Mnie też udało się przeżyć.
Wylądowaliśmy  szczęśliwie z małym opóźnieniem. Ja z przekonaniem, że cena, którą płacimy za to szybkie przemieszczanie się, jest jednak bardzo wysoka. Łatwo nie jest, a podróż to zdecydowanie najtrudniejszy element wakacji.

Dla wszystkich!

0 komentarze