Wykrakałam

04:11


Patrzę na ten wyraz z tytułu postu i uwierzyć nie mogę. Jakiś taki nie nasz. Oczywiście, jak się go napisze, bo jak się mówi, to na pewno nasz wspólny, a mój w szczególności. Ostrzeżenia przed wykrakaniem i krakaniem w ogóle towarzyszyły mi od dzieciństwa. Moja rodzina nie była jakoś specjalnie wierząca w przesądy, ale powiedzenie „nie kracz” i ostrzeżenie „obyś nie wykrakała” pamiętam od zawsze. I oczywiście również pewien niepokój, że a nuż człowiek ma, tym co mówi, myśli (czyli kracze!), jakiś wpływ na bieg zdarzeń. W poprzednim poście pisałam o parawaningu nad polskim morzem i złożyłam deklarację, że nie biorę parawanu. No i bardzo dobrze zrobiłam, bo generalnie nie był potrzebny. Za to przydałaby się odzież zimowa. W moich oczekiwaniach wobec pobytu nad morzem, nawet przez moment nie założyłam, że w czasie letniego urlopu wpadnę w jesienną depresję. Kolejny skutek zmian klimatycznych.
Ale wszystko ma swoje dobre strony, nawet brak pogody nad Bałtykiem.  
Po pierwsze spełniło się moje marzenie sprzed wielu lat (chyba 25!). Byłam wtedy uczestniczką wyjazdu do Danii i wtedy kilka dni spędzaliśmy w wynajętym domu na Morzem Północnym. Było zimno jak diabli, ale dom mnie zachwycił. Był znakomicie przygotowany na przyjęcie naszej grupy i było w nim wszystko, czego moglibyśmy potrzebować – od apteczki, przez leżaki, korkociągi, chochelki, po rowery i mapę okolicy. Byliśmy tam dwie lub trzy noce i koniecznie chcieliśmy znaleźć coś z podstawowych rzeczy wakacyjnych, czego by brakowało w tym domu. I za każdym razem, kiedy już, już wydawało się nam, że „mamy ich” – czegoś brakuje! - okazywało się, że właśnie ktoś z naszej grupy to znalazł. To działo się  w czasach, kiedy ustawienie pralki i metalowej suszarki w domu na wynajem, wydawało mi się szczytem luksusu. Wtedy przyzwyczajona do polskich siermiężnych warunków wakacyjnych, miałam wrażenie, że weszłam do turystycznego raju. I marzyłam, by kiedyś w takim standardzie wypoczywać w Polsce.
I proszę bardzo! Właśnie wróciłam z takiego polskiego domu na wynajem. W porównaniu z tamtym nasz był nawet o wiele ładniejszy, równie dobrze wyposażony. I na pewno było tak samo zimno, jak nad tamtym morzem. I tak samo drogo. No i na tym by się podobieństwa kończyły, bo pojawia się kontekst społeczny, a ten mamy już bardzo lokalny i taki nasz własny.

W Danii dom położony był w lesie, z dala od wszelkich siedlisk. Z dala – czyli jakie dziesięć kilometrów do cywilizacji w postaci innych domów. Klucz znajdował się w umówionym miejscu, a turyści zostawiali dom w takim stanie, jak go zastali. Czyli dom należało posprzątać, a posegregowane śmieci należało wrzucić do odpowiednich pojemników. Żywego Duńczyka nie zobaczyliśmy tam ani razu, bo odludzie było w swym oddaleniu bardzo rzetelne.
W Polsce klucz odbiera się zazwyczaj od właściciela, który za każdym razem ma minę, jakby mu się działa krzywda, strzela fochy, podkreśla jak to się musi poświęcić, by nam przekazać klucz, podpisać umowę i skasować. Generalnie mam ochotę natychmiast wracać, bo czuję się jak intruz. Potem zaczyna się następny etap, bowiem akurat nasz dom wybudowano na maleńkiej działce, zaprojektowanej na maleńkim osiedlu w maleńkiej miejscowości. Chatka przy chatce, ludek przy ludku. Projektujący przestrzeń tej miejscowości założyli chyba, że naród będzie tam dojeżdżał pekaesem, a samochody to zostawią w domach, bo na cóż im auto. Ja osobiście nie mam nic przeciwko takiemu wariantowi, ale rodacy myślą i robią inaczej. Do każdego domku przyjeżdżały minimum 2 samochody (zazwyczaj domki są bliźniacze, więc minimum jedno auto na mieszkanie). Ale wyraźnie w minionym tygodniu zjechali się tylko nierozsądni i bogaci, bo w każdym domu na wąziutkiej uliczce były 3 lub więcej auta. I co jedno to większe, tak jak przemysł i moda każą. Skutek był taki, że zaparkowanie samochodów graniczyło z cudem, a przejście i przejazd główną wąską ulicą, zwaną szumnie promenadą, to był prawdziwy wyczyn. Tym bardziej, że po niej śmigają w takich małych dziwnych pojazdach (gokartach?) wszyscy znudzeni turyści od trzy do stulatków. Na plaży nie było za to nikogo i tam można się było naprawdę nacieszyć widokiem szalejącego Bałtyku, zawalczyć z silnym wiatrem i ćwiczyć ucieczki przed gwałtownymi ulewami. Na plaży byli więc tylko najbardziej zdesperowani i to w liczbie do policzenia na palcach jednej ręki. Za to żadnych parawanów!
Tylko spektakularne ucieczki.

Na szczęście mieliśmy książki, karty, gry i siebie! Drugi plus – po latach nareszcie grałam w brydża. To jeszcze nie był szał karcianych uniesień, ale z ust mojej świeżo nauczonej koleżanki usłyszałam „ależ tu są emocje”.  Jest nadzieja na rozwój w tej dziedzinie. Trzeci plus – mężczyzna nas żywił, więc nie spędziłam wakacji w kuchni. Ja nawet przez moment nie pomyślałam, co zrobimy na obiad. Za to teraz myślę, co zrobić z tym, co mi przyrosło.
W dwóch kwestiach oferty polska i duńska różnią się zasadniczo. W Danii segregacja odpadów była tak oczywista, jak mycie zębów. W Polsce nadal jest to problem nie lada. W naszym domu nie było nawet śladu pomysłu na zorganizowanie tego procesu. Warto dodać, że właścicielką domu była wykształcona i bardzo inteligentna i przedsiębiorcza kobieta. Śladu segregacji nie znalazłam także na innych posesjach i w miejscowości – choć trudno w to uwierzyć. Za to porozwalanych śmieci wszędzie pełno. Dla kogoś, kto segregację rozumie,  uprawia i popularyzuje to trudne doświadczenie. Dokładnie tak, jakbym przez tydzień nie mogła umyć zębów.

I druga zasadnicza różnica, to sprzątanie. W Danii sprzątaliśmy wszyscy po sobie. Zrobiliśmy to bardzo rzetelnie, bo wstyd byłoby zrobić to inaczej. U nas w umowie wpisano dodatkową opłatę 150 zł za sprzątanie. Punktualnie o godzinie, do której zgodnie z umową mogliśmy być, podjechała pod nasz dom pani świadcząca tę usługę. Było zimno i wszyscy byliśmy bardzo grubo ubrani. Pani natomiast miała na sobie jedynie koszulkę wdzięcznie odkrywającą ramiona lub głęboki dekolt – w zależności od  wykonywanego ruchu zawsze coś było widoczne. Koszulka w dodatku była tak krótka, że z trudem zakrywała bardzo skąpe majtki, które przy każdym naturalnym pochyleniu pani pokazywała światu. I to było wszystko. Pani sprzątała z papierosem w jednej ręce (z tatuażem oczywiście) i puszką piwa w drugiej. Miała około czterdziestu lat i wyglądała, jakby zakres usług miała szerszy, niż tylko sprzątanie. Z odzieży ochronnej to miała doklejone długie (na pół twarzy) rzęsy. Chyba żeby jej żaden paproch do oczu nie wleciał.
Nie wiem,  jak posprzątała, bo z wrażenia nie mogłam oczu od niej oderwać i myśli pozbierać. Ale na pewno w swojej robocie była skuteczna. A może to był bonus dla naszych panów, żeby spragnieni wrażeń i golizny na plaży mogli choć przez chwile się napatrzeć?
Podobno wakacje są wtedy udane, kiedy człowiek z przyjemnością wraca do swojego domu.

W takim razie - moje były udane!

0 komentarze