Duchy przeszłości

03:34

Wakacje to okazja do podróżowania i oczywiście obserwacji. W czasie tych wakacji przemieszczałam się po kraju z zaangażowaniem godnym lepszej sprawy. Dziś wróciłam z kolejnej wyprawy i związanego z nią odkrywania tego, co na co dzień w moim życiu nieobecne. I teraz mogę już stwierdzić na sto procent, że sugestie, iż wraca nam PRL są mocno przesadzone. On nie wraca, bo on nigdzie nie poszedł. Siedzi sobie cicho w kątku i czeka. A tam, gdzie ma warunki rozwija się w pełnej krasie i staje się dla jednych mekką, a dla innych atrakcją turystyczną.

W Kudowie, w centrum uzdrowiska jest knajpa o wdzięcznej nazwie „Kosmiczna”. Z pewnością jest to  miejsce uświęcone potem i nadludzkim wysiłkiem wielu kuracjuszy i turystów. Niejeden tam zapomniał o bożym świecie i zaleceniach dietetyków i lekarzy. Ale chyba właśnie na tej wspólnocie wspomnień i przeżyć budowany jest obecny program marketingowy tego lokalu z dancingiem, bo przed knajpą stoi duży baner, informujący, że tu wszystko jest jak dawniej, czyli w PRL-u. Tak grają i tak karmią. Z pewną nieśmiałością weszłam do środka. Było samo południe, więc pusto. Jeszcze nie było chętnych na schabowego z kapuchą, a ci od śledzika odsypiali pewnie nockę. W szatni (prawdziwej z numerkami i ladą!) nikogo. Do toalet za drzwiami z lat 70. przezornie nie zaglądałam. A w sali konsumpcyjnej można by bez żadnego retuszu kręcić „Wodzireja”. Faktycznie wszystkie meble i cały wystrój z obowiązkowym sztucznym kwiatkiem w fajansowym wazoniku pochodził z tamtych lat. Nawet pachniało starym smrodem nikotynowym. A w tle z głośników muzyczny hymn wszystkich tęskniących, czyli „Gdzie te prywatki”.  Obsługi ni widu, ni słychu, więc uciekałam szybciej niż weszłam. Jednak bardzo mnie zastanowiła nazwa „Kosmiczna” – że niby taki kosmiczny odlot? A może stałym bywalcem był nasz kosmiczny lotnik? Nie dowiedziałam się tego, bo nie było kogo zapytać, ale wyjechałam z Kudowy z przeświadczeniem, że mają tam lokalny wybryk natur(aln)y. I już.
W czasie podróży nad morze, zamiast zwiedzać ogrzane słońcem kioski z goframi przy plaży,  oddaliliśmy się w głąb lądu, bo jak długo można się trząść z zimna na brzegu. Wyszukałam w necie atrakcje Słupska i tam wskazano popularną karczmę, jako jedno z dziesięciu obowiązkowych miejsc. Chciałam do niej  zajrzeć, bo pamiętam karczmę sprzed lat. Byłam tam pod koniec lat 70. zaproszona przez ówczesnego mężczyznę mojego życia. Może dlatego karczma zrobiła wtedy na mnie ogromne wrażenie. W ubiegłym tygodniu przejeżdżaliśmy obok w porze południowej kawy lub lekkiego posiłku. Postanowiliśmy odwiedzić to miejsce i sprawdzić, jak się ma. Zacznę od plusów. Toalety są wyremontowane i porządne i tylko w nich nie ma nawiązań do minionej epoki. Sala konsumpcyjna chyba bez żadnego retuszu, bo taką pamiętam. No ale karczma, to karczma i musi mieć drewniane proste meble i siermiężność w wystroju, choćby to była wszechobecna i modna za Gierka boazeria. Tyle, że teraz to już nie zachwyca.
Natomiast obsługa wprawiła mnie w osłupienie. Usiedliśmy w kącie kompletnie pustej sali. Po chwili od okienka, przez które kelner odbiera posiłki, oderwała się pani kelnerka. Zanim do nas podeszła, z ociąganiem charakterystycznym dla osób skupionych na czymś bardzo ważnym, odłożyła zapalonego papierosa i z dostojeństwem kelnerki z lat 70. podpłynęła do naszego stolika. Podpłynęła, bo w jej ruchu było wszystko z tamtych lat – dostojeństwo właściwe temu, który ma władzę, stateczność podkreślająca poświęcenie i misję jej profesji i lekka niechęć do tego, kto przerywa sumienne wykonywanie pracy. Kto z nas starszych nie pamięta tej mieszanki? No więc podpłynęła do nas dwukrotnie, raz by rzucić na stół solidnie oprawione menu i po chwili , by zebrać zamówienie. Za każdym razem z nieukrywanym z zaciekawieniem przyglądałam się temu, co czas z nią zrobił. Pani miała swoje lata i po twarzy, ogólnej kondycji i płynnym ruchu wnioskuję, że 40 lat temu obsługiwała mnie w tym lokalu. Makijaż – mocny i wg kanonów z tamtych lat miała taki sam, jak wtedy. Czarne mocne kreski uważnie śledziły deski sufitu, kiedy nawiązywała z nami kontakt. Zawsze, kiedy odpowiadała na nasze pytania patrzała w górę, jakby tam szukała pomocy. Albo zmiłowania. Natomiast w ciemnych włosach z wyraźnymi siwymi odrostami miała wpleciony …wianek, jako dopełnienie stroju ludowego, który miała na sobie. Nie jestem etnografem, ale mam wrażenie, że wianki to raczej nosiły młódki i chyba ktoś czegoś nie dopilnował. Informacji na temat dań udzielała fachowo, z wyraźnym znudzeniem recytując słowo w słowo zapisy objaśniające potrawy w menu. I oczywiście unosząc oczy  w czarnych obwódkach ku sufitowi i odchylając wianek. Widok był raczej upiorny.
Dania, które nam przyniosła, były niesmaczne. Moja regionalna polewka z grzanką, była zwyczajnym wywarem na dwóch grzybach z dodatkiem soku z kiszonej kapusty, a grzanka z serem przypominała otłuszczony papeć. Po prostu zemsta kucharza. Podobnie w przypadku innego specjału, gruszki na ryżu z bitą śmietaną, którą wzięła moja przyjaciółka. Mina, z jaką dziobała w talerzu mówiła wszystko, a jest to osoba deklarująca się jako ta, która zawsze ma apetyt i wszystko lubi. Kawa i piwo nie budziły naszych wątpliwości. Ale deklaracja, że w tym lokalu od 1969 roku pielęgnują tradycję jest bardzo prawdziwa. Za bardzo jak na mój gust. Wniosek - warto czasem spróbować tego, co się pielęgnuje.
Bliski kontakt z ofertą gastronomiczną w czasie lata to doświadczenie na niejeden post. Bo co powiedzieć o sprzedawcy lodów w Kołobrzegu, który porozumiewa się z klientami bez słów, jeno gestem. Najpierw charakterystyczny ruch brodą w stronę zamawiającego, potem kiwnięcie głową, następnie wyciągnięta ręka po kasę. Widząc ten proceder wnuczka mojej przyjaciółki zapytała z troską „Babciu! Czy ten pan nie mówi?”. I pryszczaty młodzian sprzedający lody odpowiedział ludzkim głosem

- „Mówi, ale po co?”  
No i na takie dictum, to ja już nie miałabym odpowiedzi. I pewnie chęci na lody.

Albo inna historia przywieziona również z Kołobrzegu. Przyjaciółka w smażalni kupowała usmażone ryby dla swojej rodziny i chciała je zabrać do domu obok. Przywołana do okienka podeszła i widzi taką scenę: sprzedawczyni zważyła pokaźną porcję położoną na papierowej tacce i sięga pod ladę, spod której wyjmuje używaną torebkę foliową i próbuje w nią włożyć zważone, gorące ryby. Na protest mojej przyjaciółki i jej sprzeciw „Przecież ta torba była używana i ja nie wiem, co w niej było” pani wzniosła się w swym oburzeniu na wyżyny intelektu i odpaliła:
- A co niby miało być – świński ryj?
Jednak szczytem wszystkiego jest zaobserwowana podczas letnich wojaży w Wielkopolsce  nazwa sieci wiejskich sklepów „Cho no tu”. Rany, ile w tym finezji.

Dlatego kocham wakacyjne wyjazdy do obcych krajów, bo nawet, jak się trafi przypadek trudny, to w obcym języku. I ja po prostu nie rozumiem.
No i duchy przeszłości nie straszą, bo ich tam chyba nie ma. 

0 komentarze