Majówka

12:12


Wymarzona, wytęskniona i oczekiwana przez wielu - minęła. Trzeba się pozbierać i jak to mawiał mój zacny ojciec „czas do nowych zwycięstw! Pozbieranie się wcale łatwe nie jest, bo mózg mi oczadział od trzech sobót występujących po sobie w odstępie mniej więcej co dwa dni. Ta kompulsywna powtarzalność dni wolnych (czytaj niehandlowych!) wywoływała u mnie strach, że czegoś mi zabraknie, nie kupię , nie będę miała, NIE ZJEM! W naszym kraju podejrzliwość i nieufność są obecnie  w cenie, więc i ja się wpisuje w ten nurt. Zaczynam podejrzewać, że lobby handlowców wymyśliło zakaz handlu w niedzielę i święta, żeby wywołać u mnie uczucie zagrożenia wynikające z  braku dostępu, a tym samym zmusić do wcześniejszych i większych zakupów. Wcale nie chodziło o te biedne kasjerki.  Tak często o tym myślę, że już zaczynam w to wierzyć. Co więcej – mam wrażenie , że dostrzegam u siebie ten sam błysk w oczach, który widziałam u byłego ministra obrony. Pan były minister według mnie powinien trafić do Międzynarodowego Biura Miar i Wag w Sèvres koło Paryża, jako wzór podejrzliwości, wietrzenia podstępu i teorii spiskowych. Ta obserwacja ździebko mnie zaniepokoiła, bo może podejrzliwi są szybciej przygotowani, ale ufnym głupolom żyje się łatwiej. Poza tym za błyskiem w oku mogą u mnie nastąpić inne zmiany „na wzór i podobieństwo”, a ten kierunek nie wróży dobrze mojej nienachalnej urodzie. Nadszarpniętej zębem czasu zresztą.
Wydobyłam tym samym z siebie refleksję głęboką i wcale niezamierzoną, bo ja chciałam jedynie napisać, że trzy niedziele w ciągu jednego tygodnia (a tak właściwie cztery, bo ciągle mam problem, czy niedziela otwiera, czy zamyka tydzień) to  jednak wyczyn nie lada.
Mądrzejsi i sprytniejsi uciekli od obowiązków na urlop lub wycieczkę. Znajomi pojechali na Majorkę i mieli zimniej niż ci, co pozostali w kraju. Tam lało. Koleżanka uciekła nad morze i stamtąd informowała mnie o stanie uparawanowienia plaży, zagęszczeniu ludności na jednym metrze kwadratowym oraz bladych męskich torsów w bieliźnie. No i o kolejkach po rybę. Kilometrowych. Chyba wszyscy, gdzieś pojechali. Z wyjątkiem tych, co tylko parę razy do lidla lub innego karfura. Ja nie wyjechałam nigdzie, bo tradycyjnie w majowe święto biorę udział w budowaniu. A jak się buduje, to nie ma mowy o wyjazdach, odpoczynkach i innych takich fanaberiach. Nie ma litości. Jest robota. To się chyba nazywa przemoc domowa majowa. Ja muszę to sprawdzić. Tym razem Mąż Mój Własny wybudował śmietnik (byśmy mogli ze spokojem wyjeżdżać), postawił tunel foliowy (bo musi mieć WŁASNE ogóreczki) oraz wybudował drugie piętro wiaty, bo pierwsze nie mieściło zbiorów. Więc ja mogłam jedynie chłonąć majowe święta, nerwowo pilnując zaopatrzenia i zająć się sobą.
Co uczyniłam.
W tym zajmowaniu się myślami, przeszkadzała mi okoliczna ludność, która wkraczała brutalnie w moją życiową przestrzeń, dokonując gwałtu przez ucho. Wiosnę poznaję zawsze po tym, że nagle wszystko słychać. Od ruchliwej osiedlowej drogi (to wcale nie jest oksymoron!), przy której stoi mój dom, oddzielam się zasiekami szalejącej roślinności. Jest wał z krzaczorów nie do przebycia, jest mur obronny z tui szmaragdowej (roślina niechybnie wskazująca na upływ czasu, bo bez umiaru rośnie i kojarzy się z cmentarzem), stoją wiaty, garaże i nówka funkiel - tunel foliowy. Jak widać majówek spędziliśmy tu kilka. Za tym wszystkim jest miejsce postojowe mojego leżaka, na którym próbuję czytać. W trakcie majówki się nie da. Bo ulicą jeżdżą rowerzyści. Trasa wiedzie nad Maltę, więc ruch rowerowy całoroczny. Tyle, że wiosną jeździ ich znacznie więcej. I wszyscy gadają. Teraz, nawet jak samotnie ktoś jedzie, to też gada. Przez mikrofon i telefon. I kiedy tak przejeżdżają koło mojego domu, to do ogrodu przez roślinne zasieki wpadają ich słowa.
Sezon na mimowolne podsłuchiwanie zaczęłam od głośnego męskiego wyznania:
„Nie będę się k… pier……. i jak ch…. jakiś głupio siedział. Wolę k……pojeździć” – rzekł jeden rowerzysta do drugiego i zanim się obejrzałam, kto mnie tą złotą myślą obdarował, już widziałam tylko ich ostrzegawcze kamizelki.
Była siódma rano w piątek przed najdłuższą majówką nowoczesnej Europy. Chłopaki mieli rozruch poranny. Po nich przyszli inni. Właściwie przejechali. I słowem przypadkowym obdarowali.

Postanowiłam i ja wybrać się na rowerową przejażdżkę. Antoninek – cudownie wiosenny, na bocznych trasach raczej świecił pustkami. Dlatego, kiedy zauważyłam czwórkę bardzo młodych ludzi nerwowo rozglądających się po okolicy zwolniłam lekko. Jeden z nich przeszedł przez jednię i zwrócił się do mnie tym słowy:
- Dzień dobry! Przepraszam. Nie wie Pani, gdzie tu jest k….. Nowe Zoo. Bo my tu k…. chodzimy już godzinę i nie możemy k…. trafić.
Wszyscy mieli w ręce smartfony. Byli dokładnie po drugiej stronie ogrodu zoologicznego, jakieś dwa kilometry od wejścia.

Jak można nie trafić do ZOO, jak się ma dostęp do nowoczesnych technologii i ma się kilkanaście lat? – wydawałoby się to niemożliwe. Ale to była moja druga myśl. Bo pierwszą było, jak można w jednym zdaniu połączyć formułę grzecznościową z przerywnikiem ciągle jeszcze odbieranym, jako wulgarny?
Bez żadnych zahamowań?

Ale żadne z tych spotkań nie odebrało mi przyjemności obcowania z przepiękną wiosną w Antoninku.
Bo tu jest pięknie.
I basta.

 

0 komentarze