Wierszyk

00:27


W ubiegłym tygodniu na FB krążyła zabawa polegająca na określeniu, jak  brzmi to jedno słowo, które podobno najlepiej charakteryzuje sprawdzającego. Oczywiście wg FB. Sprawdziłam. Wyszło „sława”. Nie ukrywam, że zaskoczył mnie ten wynik. Bardzo mnie ciekawi, jakie dane bierze system, żeby wskazać to jedno słowo. Pewnie się tak prędko nie dowiem, a byłoby to dla mnie dość istotne, bo w niedawno błysnęłam lotnością prawie jak  Bridget Jones. A na pewno jej talentem do pakowania się dobrowolnie w trudne sytuacje. I teraz nie wiem, czy moja sława już uwzględnia te występy, czy to dopiero przede mną.
A wszystko przez ten nieustanny rozwój i pogoń za realizacją własnych marzeń w czasie, kiedy robota już mi nareszcie w życiu nie przeszkadza. Jak na seniorę w wieku senioralnym w tygodniu jestem bardzo zajęta. We wtorki (przed południem!!!!) gram w brydża w grupie seniorów podczas zajęć organizowanych przez klub brydża sportowego. Ostatnio nawet dostałam pochwałę za świetną licytację, ale mam wrażenie, że pan prowadzący pomylił stoliki i mówiąc do mnie, myślał o innym stoliku. Gorzej zorientowanym wyjaśniam, że w brydża gra czterech graczy, więc grupa kilkunastu seniorów zasiada przy kilku stolikach i grają w te karty, aż miło patrzeć. Grają różnie, ale wszystkie stoły mają te same karty, co ułatwia później omówienie licytacji, wysokość kontraktu i rozgrywki. Jest dwóch prowadzących, którzy niczego nie podpowiadają, tylko gdy wszyscy skończą rozgrywkę, mówią, jak zakończone właśnie rozdanie rozegrano na turniejach i komentują nasze wyczyny, używając języka brydżowego. Mózgi pracują i o to chodzi. Oczywiście pracują, gdy rozumieją, bo język brydżystów to oddzielny temat na niejedną dysertację naukową. Właśnie w języku brydżowym miałam największe luki, bo nadal nie zawsze rozumiem, co prowadzący chcą powiedzieć. Na szczęście inni grający są bardzo sympatyczni i lepiej zorientowani. Zawsze przetłumaczą i wyjaśnią. No więc robię postępy, odkopuję wspomnienia brydżowych emocji i gram. We wtorki.

W czwartek natomiast uczęszczam na zajęcia sekcji teatralno –wokalnej Akademii Trzeciego Wieku. W grupie jest kilkanaście osób i w ubiegłym tygodniu mieliśmy już pierwsze ćwiczenia. Zaczęło się od emisji głosu. Najpierw prowadząca wyjaśniła nam, jakie mamy rejestry. Pokazała, przećwiczyliśmy. Na początek był ten najniższy. Wołaliśmy Janka, tak jakby stał na drugim brzegu bardzo szerokiej rzeki. Okazuje się, że mogłabym się zatrudnić, jako przywołująca przeprawę promową nad Amazonką. Właściwie czemu nie? Przy najwyższym rejestrze byli ode mnie dużo lepsi, a od dźwięku , który wydała z siebie  prowadząca, to niejeden kot by zdechł (to wg koncepcji przyczyny śmierci babcinego kota, który wg właścicielki podobno zdechł od głosu mojej siostry śpiewającej w wysokich rejestrach). Dobrze, że nas ostrzegła. Prowadząca, nie Babcia.
A potem posadziła nas naprzeciwko siebie i poprosiła, by każdy z nas przypomniał sobie jakiś wierszyk z dzieciństwa. Nieważne jaki. Ważne, żeby był krótki i byście znali jego treść na pamięć. – dodała nasza trenerka spokojnie oczekując na gotowość całej grupy.

No i tu zrobiło się niefajnie, bo okazało się, że w moje głowie nie ma żadnego wierszyka. No po prostu nie miałam dzieciństwa, nikt mi niczego nigdy nie czytał, niczego nie recytowałam. Plaża. Pusta w dodatku. Po nadludzkim wysiłku, by coś znaleźć i galopadzie po pozbawionej pofałdowań korze mózgowej wierszyk pojawił się tylko jeden :
„Nie wychodź bawole, w to czego nie ma na stole” – znaczy się brydżowy. Nie było niczego o Jasiu, o kapturku, krzaczku, lisku i dobrym serduszku. Nie było nic. Tylko ten jeden tłukł się po głowie - brydżowy i w dodatku dość obcesowy. No ale co zrobić, jak wszyscy już w gotowości do deklamacji czekają na hasło. Pomyślałam - jakoś obleci. Trudno! Wyjdzie na to, że dzieciństwo spędziłam pod brydżowym stolikiem. Co mi tam! Jakoś się schowam  z tym tekstem.

Przede mną siedziała dość zażywna i starsza ode mnie pani, gotowa, by w parze ze mną ćwiczyć emisję głosu w różnych rejestrach. Pani należała do grona kobiet, którym z szacunkiem ustępuję miejsca w tramwaju. I wtedy prowadząca wyjaśniła, że mamy odpowiednio ćwicząc oddechy, rozmawiać z partnerem swoimi tekstami. Najpierw robiliśmy to wszyscy razem, więc mój nieprzystojny wierszyk schował się ogólnym harmidrze. Recytowałam swój i właściwe nie usłyszałam żadnego innego, bo recytowali wszyscy. I kiedy już myślałam, że mi się udało schować, to prowadząca zadysponowała ćwiczenia kolejnych par, za to każde w różnych sytuacjach i rejestrach. Przed nami były pary recytujące jak ksiądz podczas mszy, jak kołysanka śpiewana nad łóżeczkiem dziecka, jak wołanie przez rzekę. A w każdym kolejnym ćwiczeniu wśród wykonawców było wyraźnie widać bogactwo i znajomość literatury dziecięcej. No i w końcu doszło do nas. Dostałyśmy sceniczny szept. Moja partnerka wzięła głęboki oddech i wyszeptała na wydechu:
- O większego trudno zuchaaaaaa……
O matko! -przebiegło mi przez myśl. Taka sympatyczna starsza Pani, a ja jej teraz muszę tak okropnie walnąć między oczy. Trudno! I z zamkniętymi oczami zagrzmiałam szeptem (ob)scenicznym….
- Nie wychodź bawoleeeeeeee……
- niż był Stefek Burczymuchaaaaa……brzmiała wyszeptana odpowiedź, ale w tej wojnie szeptem na wierszyki Pani wyraźnie osłabła, za to grupa ryknęła śmiechem. No to już bez „krępacji” doszeptałam:
- w to czego nie ma na stoleeeeee…… I na tym skończyło się moje ćwiczenie, bo żadna z nas nie była w stanie szeptać dalej.
Po zajęciach na wszelki wypadek uciekłam, żeby nie tłumaczyć niczego.

A swoją drogą dobrze, że mi został w głowie choć ten jeden brydżowy, a nie inne z chwaliszewskiego podwórka, zdecydowanie bardziej nieprzyzwoite. Umiałam wszystkie i nauka przychodziła mi niezmiernie łatwo.

Dopiero byłaby wpadka!
I sława.

0 komentarze