Tajlandia od kuchni

00:22


Z góry przepraszam wszystkich zagorzałych turystów, podróżników i znawców Azji. Pewnie to, co napiszę dalej, jest oczywistą oczywistością, ale co tam. Dla mnie nie jest. I dla wielu moich czytelników także nie. Co więcej, wiem na pewno, że wielu z nich w podobną podróż się nie wybierze, choćby ze względów na dojrzały wiek i trudy podróży. Wszystkie trudy – i te samolotowe, i te zdrowotne, i wszystkie inne, które na turystę czyhają. Oj czyhają.
W każdej podróży – bliższej i dalszej, najbardziej ciekawią mnie ludzie. Jak żyją, jak organizują sobie życie, jak spędzają wolny czas, jak odnoszą się do siebie. To co pokazują w folderach turystycznych na przepięknych zdjęciach, to jedno. A to, co widać później w prawdziwym życiu, to zupełnie co innego. I to drugie, jest znacznie ciekawsze.
Pierwszą refleksją, którą miałam już po pierwszym wieczornym spacerze po Bangkoku była myśl, że Tajlandia jest jedną wielką kuchnią. Potwierdził to moje przypuszczenie jeden z Polaków, którzy zorganizowali nasz przyjazd tutaj. Tajlandczycy w swoich domach w lodówce trzymają napoje, kosmetyki i lekarstwa. A jedzą poza domem. Na ulicy, przy której stał nasz hotel na długości pół kilometra stało chyba trzydzieści ulicznych kuchni.
Ta na zdjęciu była najlepiej zorganizowana. Ale były także mniejsze, były takie na wózku przyczepionym do skutera, były tace przymontowane do roweru, wózki na kółkach z garnkiem pełnym czegoś, były przewoźne stragany z owocami i możliwością sporządzenia owocowego szejka. Na tej ulicy było wszystko, co Tajlandczycy jedzą i lubią. I to wszystko w cenach bardzo przystępnych, bo na ulicy można zjeść obiad w przeliczeniu za 5-6 złotych. Oczywiście trzeba wiedzieć, co się lubi.
Bo w tym gąszczu smaków i zapachów czai się mnóstwo pułapek.


 Głównie uważać muszą osobnicy z wrażliwszym żołądkiem i mniej odporną wątrobą. Pracownicy sanepidu i znawcy flory bakteryjnej oraz zagrożeń wynikających z niezachowania czystości, także mogą umrzeć  na samą myśl, co ich tu może spotkać.  Bo dla Polaka płaty mięsa leżące na straganie to prawdziwa zgroza i wizja śmierci w męczarniach. Ale Polak mieszkający w Bangkoku wyjaśnił nam, że nie mamy się co bać, bo gdyby którakolwiek z tych kuchni kogokolwiek zatruła, to następnego dnia wszyscy lokalni użytkownicy zostaliby poinformowani i interes by splajtował. No cóż! Nie ma co dyskutować z ekspertem. Facet żyje tu kilkanaście lat i ma się dobrze. No to i my damy radę.  
Istnieje jednak jeszcze jeden kłopot natury językowej. Bo z bogactwa ulicznej oferty kulinarnej trzeba coś wybrać. I zrozumieć, co się wybiera. I tu jest pewien problem, bo Tajowie mówią po tajsku. Ich angielski brzmi, jak mój tajski. Mój angielski jest weryspesial i próba zdobycia informacji, co się kryje pod rozmazanym zdjęciem potrawy zafoliowanym kilkadziesiąt lat temu i opisanym tajskimi literkami przypominającymi krzaczki, jest naprawdę prawdziwym wyzwaniem. Wszystko zawsze odbywa się w bardzo przyjaznej atmosferze i wysokiej temperaturze. To nie są lokale z klimatyzacją.
Po kilkunastu posiłkach zjedzonych w Tajlandii mogę powiedzieć, że o kulinarną wpadkę nietrudno. Przede wszystkim wpadki dotyczą stopnia ostrości potrawy. Po tygodniu pobytu cokolwiek zamawiam powtarzam wielokrotnie „NOT SPICY”. Tajowie grzecznie kiwają głowami, potwierdzają –not spicy i przynoszą coś, co strażaka zmusiłoby natychmiast do wyciągania sikawki, a mnie stawia do pionu, mam oczy pełne łez i wypieki na szyi i dekolcie. A oni się dziwią, bo przecież not spicy.
Jak na razie spokojnie mogę zamówić pad thai – czyli makaron ryżowy z jajkiem, orzeszkami i kurczakiem smażony na czymś. Nie wiem na czym, bo tajsko angielska komunikacja jeszcze nie jest aż tak rozwinięta, bym posiadła tę wiedzę. Ale dojdę i do tego. Tym bardziej, że jak tak dalej pójdzie to będą znawcą kulinarnym pad thaja, bo zamawiam codziennie. Mniej z miłości do potrawy, a bardziej z szacunku dla swojego organizmu.
Jedno jest pewne. Odczucia smakowe mam zupełnie inne, niż Tajowie i  jestem mniej odporna niż inni uczestnicy wyprawy. Gdybym zjadła to, co zamawiają współuczestnicy wycieczki, nie dożyłabym końca posiłku.  Smaki kuchni azjatyckiej nadal odkrywam, a żyć trzeba. I przeżyć.
Dlatego nawet przy zamawianiu wody mineralnej uprzejmie proszę - not spicy.
Tajowie wtedy uprzejmie uśmiechają się.

Ze zrozumieniem.

0 komentarze