Z cyklu podróże starszej pani
00:36
Moje nieustanne podróżowanie wcale nie wynika z miłości do
podróży. Żeby było jasne: ja podróży
nienawidzę! Dawno temu myślałam, że tylko tak mi się wydaje. Poza tym,
urodziłam się szczęśliwie w kraju, w którym podróżowało się do cioci nad
jezioro. I to był szczyt możliwości dla wielu moich rodaków. A potem
przeczytałam zbiorową charakterystykę swojego znaku zodiaku i dowiedziałam się,
że raki (w tym na pewno ja!) nie lubią podróży. Ich ciekawość świata nie wymaga
przemieszczania się po całym globie w jakimś konwulsyjnym szale szukania nowych
wrażeń. No i od tamtej chwili wiem, że podróży nienawidzę.
Natomiast podróżuję z miłości, bo mam męża, a z nim w
pakiecie dostałam podróże. On uwielbia. I to by było to, co należy powiedzieć na
wstępie kolejnych opowieści, by czytelnik zrozumiał moje mieszane uczucia.
Teraz mam mieszane uczucia w Tajlandii.
Jeszcze nigdy nie leciałam tak długo samolotem i pierwszy
raz jestem w Azji. Mój Anioł Stróż, nękany codziennie przed podróżą, postarał
się naprawdę wyjątkowo, bo nie tylko wylądowaliśmy o czasie, ale całą drogę
przeleżałam. Koło mnie były dwa miejsca wolne i mój mikry wzrost nareszcie się
na coś przydał. Nazywając rzeczy po imieniu - właściwie to miałam kuszetkę. Przez
całą drogę odpędzałam od siebie myśli na temat praw fizyki i tego jak taki
kolos może lecieć tyle godzin nad ziemią i potem jeszcze wylądować tam, gdzie planuje.
Pojąć tego nie mogę, a wiara w cuda słabnie z wiekiem. Jak widać siedzi we mnie
ten niedouczony neandertalczyk. Lęk jest pierwotny. No ale znowu to się jakoś udało i jestem cała
i zdrowa, bardzo daleko, w bardzo dużym i bardzo zakorkowanym mieście. Naprawdę
bardziej niż Poznań, co Poznaniakom wydaje się niemożliwe.
Pierwszy dzień spędziliśmy na wycieczkach do najważniejszych
zabytków – dzielnicy chińskiej i Pałacu Królewskiego. W Bankogku – podobno
najgorętszym mieście świata, piesze spacery są dość męczące. Dlatego między
innymi korzystaliśmy z komunikacji miejskiej. Ten rodzaj transportu zawsze
pozwala lepiej zrozumieć kraj i ludzi. Z tego powodu z wielką radością wsiadłam
do autobusu. Autobus wyglądał, jakby właśnie zjechał z planu filmowego o
początkach motoryzacji w Azji. Był cudnie stary, z drewnianą podłogą i
naturalną klimatyzacją – czyli otwartymi wszystkimi szybami, ułatwiającą robienie
zdjęć. Miał nas przewieźć ok. 6 km wg mapy Google, ale od razu GPS
poinformował, że będziemy jechali kilkadziesiąt minut. I tak było. Nie wiem
dlaczego Pani konduktorka nie skasowała od nas żadnych pieniędzy, tylko
zapytała się dokąd jedziemy. Kiwnęła głową i poszła. A w miejscu właściwym
połowa pasażerów autobusu z konduktorką na czele zadbało, by dotarła do nas
informacja, że trzeba wysiąść. Pieniędzy nikt nie chciał. Ludzie są tutaj
niezwykle uprzejmi.
Potem zwiedzaliśmy Pałac Królewski. Tajlandia przeżywa
żałobę po swoim Królu. To co wczoraj zobaczyłam przeszło moje oczekiwania. Na
ulicach dominują czarne stroje. Najpierw myślałam, że to taka moda. Dopiero
wizyta w Pałacu uświadomiła mi, że Tajowie naprawdę przeżywają i wszechobecny
czarny kolor to nie żadna modowa fanaberia.
Zwiedzanie Pałacu jest ograniczone, bo Tajowie oddają hołd swojemu
zmarłemu władcy. Do Pałacu wchodzą tysiące ludzi w niekończących się pochodach,
by pożegnać Króla. Są skupieni, poważni i bardzo smutni. Ruch kolumn
maszerujący żałobników i turystów jest regulowany przez służby mundurowe, tak
by wszystko odbyło się bez kolizji. Widok tego czarnego tłumu skupionych ludzi był
naprawdę niezwykły. I bardzo budujący. Szczególnie dla kogoś, kto przyjechał z
kraju Wielkiej Kłótni i marzy o porozumieniu, współpracy i niedzieleniu ludzi
na lepsze i gorsze sorty.
A potem wracaliśmy do hotelu. Trafiliśmy na przystanek
autobusowy z właściwym numerem, ale przyjeżdżały autobusy wszystkie inne, a
nasz nie. Moja sympatia do komunikacji publicznej maleje po całodniowej
wycieczce, a zanika zupełnie, gdy godzinę siedzę na przystanku w 35 stopniowym powietrzu
bez powietrza. Miałam wiele czasu, by pożałować faktu, że zajęta PBO2017, nie
przygotowałam się właściwie do podróży – czyli: nie przeczytałam przewodnika i
nie dowiedziałam się wielu potrzebnych informacji o kraju, do którego jadę.
Między innymi nie wiedziałam nic o jednoosobowych taksówkach – czyli taksówkach
skuterowych i niczego o takich cudach, jak to na zdjęciu, nazwanych tuk–tukami.
Po godzinnym oczekiwaniu każdy przejeżdżający tuk-tuk , a jeżdżą ich tu tysiące,
był obiektem pożądania. A kierowcy
musieli to widzieć na mojej twarzy, bo wszystkie tuk-tuki zatrzymywały się koło
nas. Ale my nieugięcie trwaliśmy w oczekiwaniu. Do czasu, aż przyjechał właściwy
tuk-tuk, którego kierowca siłą swojego tajsko-angielskiego języka przekonał
naszą grupę, że do jego pojazdu posiadającego jedną małą ławeczkę dla pasażera wejdą
cztery osoby, wyjdzie tanio i jeszcze zawiezie
nas do hotelu. Naszego!
Bo to też istotne.
No i wsiedliśmy. Część dla pasażerów wypełniliśmy po brzegi.
Koleżanka siedziała na podłodze, ja wduszona w zabezpieczenie, czyli siatkę ze
sznurka uniemożliwiającą zgubienie mnie po drodze. Kierowca miał chyba ze sto
lat, albo tak wyglądał. I chyba miał tylko jedną nogę, położoną zresztą na pedale z gazem. Tuk-tuk to połączenie
rikszy i skutera, miniatury wozu drabiniastego z baldachimem.
Przecudna
zabawka. I jak się potem okazało, w rękach i nogach tajskiego kierowcy, niezwykle
sprawna. Czegoś takiego nie przeżyłam jak żyję. Przed tuk-tukami usuwają się najnowsze
hybrydy i inne marzenia miłośników motoryzacji stojące w korkach. A tuk-tuki śmigają
między nimi, a na prostej nasz kierowca rwał tak, że z tyłu było jak mikserze. Rany boskie. Wrzeszczeliśmy głośno,
że my chcemy żyć i że to nie miała być nasza ostatnia podróż. Ale im głośniej
wrzeszczeliśmy, tym bardziej dziadek gnał. W dodatku wydawał z siebie chichot
diabelski i kwiczał z uciechy i krzyczał coś, co brzmiało jak „ciapanga tuk-tuk”.
Oczywiście, odwracając się do tyłu, by zobaczyć nasze twarze. Było widać, że świetnie się bawi. Po naszych
okrzykach można było natomiast rozpoznać etapy jazdy, bo przy hamowaniu – bez żadnej
uprzedniej próby było zbiorowe „Jezu HAMUJ!!!!!!!!!!!!!”, a potem jak się rozpędzał
„O matko WOLNIEJJJJJJJJJJJJJJJJ”. Myślę, że podobne uczucia do naszych, mają użytkownicy
diabelskiego młyna w miasteczku, które ktoś nazwał wesołym. Nigdy nie wsiadłam,
bo granica mojej wytrzymałości jest ograniczona. Ale tak to sobie właśnie wyobrażam.
No i teraz już nie muszę!
Rozstaliśmy się w wielkiej przyjaźni z pamiątkowymi fotkami.
I z ulgą!
1 komentarze
Aż słychać w tym tekście azjatycki zgiełk :-)
OdpowiedzUsuń