Kryzys grecki

02:12


Dwadzieścia lat temu odkryłam Grecję i jej zbawienny wpływ na moje skołatane nerwy. Próbowałam stosować zamienniki, ale mimo wielu prób greckie wakacje zawsze najlepiej mi służyły, a zastosowana terapia ozdrowieńcza starczała na dłużej. Pewnie dlatego, że gdy przewodnik opowiada o historii zwiedzanych miejsc, to rozumiem, co do mnie, mówi – czyli rozpoznaję bohaterów opowieści, pamiętam niektóre historie (szczególnie te z mitologii) i generalnie czuję się bezpiecznie, bo mam poczucie wspólnoty. W końcu kultura basenu Morza Śródziemnego dotarła do mojego północnego kraju w dużo większym stopniu niż np. wpływy egipskie, tajlandzkie czy choćby tureckie. A przynajmniej tak było, kiedy ja dorastałam.
Moja pełna akceptacja dla wszystkiego co greckie (od sałatki, przez muzykę, mitologię po krajobrazy, temperaturę i klimat) powoduje podczas wybierania oferty wakacyjnej pewną ociężałość umysłową. Otóż zachowuję się trochę tak, jak absolutnie zakochana kobieta, której fale endorfin, serotoniny i Bóg wie jeszcze czego zalewają ośrodki mózgowe odpowiedzialne za trzeźwy osąd  i mądre decyzje. No i potem, kiedy przychodzi w bolesny sposób skonfrontować opis oferty z rzeczywistością, mam kryzys grecki, co oczywiście jest rozwojowe, bo pozwala na przepracowanie, wnikliwą analizę własnych dysfunkcji umysłowych, mocne postanowienie poprawy (to wszystko nic trudnego, robiłam to nie raz!) i po jakichś piętnastu minutach powrót do stanu absolutnego zachwytu, bo miłość jest ślepa i głucha. Szczególnie ta dozgonna i aż po grób.
Ze wszystkich hoteli, w których w życiu byłam najsłabiej wypadały hotele greckie. Ale też muszę się przyznać, że nigdy nie chciałam przyjąć do wiadomości, że to nie tyle hotele greckie są przyczyną , co jednak segregacja gości – na tych bardziej i mniej euro-rozrzutnych. Wypierałam ten fakt, jak każda zakochana kobieta. Zawsze szukałam okazji, by połączyć swoje marzenia o greckich wakacjach z propozycją rozsądnej za nie zapłaty. I zawsze jadę z przekonaniem, że tym razem na pewno właśnie tak udało mi się wybrać. I niestety zawsze mam przygody.
W tegorocznej ofercie zwróciłam uwagę na opinie o hotelu, jego położenie, standardzie  i jedzeniu. Nie wzięłam pod uwagę, że może zabraknąć ….morza i Internetu. Morze miało być czterysta metrów od hotelu. No i jest. Tylko bez możliwości dojścia. Bo na długości kilkuset metrów nadbrzeża znajdują się przemysłowe zakłady. Są za to płoty. Za płotami najpierw złomowisko, potem jakaś mini rafineria lub coś podobnego, potem chyba jednostka wojskowa. A jedyna maleńka skalista zatoczka znajdująca się w okolicy została zajęta przez restauratora, który z tego maleńkiego malowniczego miejsca zrobił cacko i kasuje za każde wejście na ten teren , jak za zboże. Miejsce jest romantyczne i dopracowane pod każdym względem, tylko teraz muszę znaleźć swojego Onassisa, co mi sfinansuje codzienne wizyty w tej restauracji z leżakami, bo bez tego rozwiązania z torbami puszczę rodzinę i zostawię po sobie długi. No i piękne foty na FB.
Kryzys w świecie, Europie i Grecji spowodował także wśród lokalnej społeczności większą determinację w walce o każde euro. Bo Grecy mają kryzys chyba większy niż ja. Zarabiają o wiele mniej niż kilka lat temu (np. dobry kelner w dobrej restauracji na Starym Mieście w Rodos zarabiał ok. 1500 euro miesięcznie przez cały rok; teraz praca jest tylko w sezonie i ten sam kelner, w tej samej restauracji dziś zarabia ok. 600 -800 euro) Opowiadała nam przewodniczka, że Grecy nauczyli się już, z tym żyć, że na kontynencie jest niespokojnie, ale na wyspach walczą o  pieniądz, który  przychodzi tylko w sezonie. I odkładają na zimę.
No i chyba dlatego w moim hotelu za każdą minutę Internetu trzeba płacić (cena za 15 minut to 5 euro). Przyzwyczaiłam się w Polsce do powszechnego dostępu do sieci i nie przygotowałam się na okoliczność drenażu kieszeni z tytułu pisania bloga, wklejania zdjęć i ewentualnej korespondencji mailowej ze stęsknioną rodziną. Poza tym  dostaliśmy pokoje z dostępem do dyskoteki. Co wieczór, do późnych godzin nocnych słucham rąbanki ogólnoświatowej. Słucham to nie jest dobre słowo, bo ta łomotanina nie ma nic wspólnego z muzyką, tylko jest miarowym łupaniem. Łupie w murach, w zębach, w kościach, w mózgu. Bez tekstu, bez myśli i broń Panie Boże, żeby tam jakaś melodia była. Jeno łomot wszechobecny. Już bym chyba nawet ze względów poznawczych wolała disco-polo, bo przynajmniej mogłabym podziwiać inwencję nie-twórczą rzeźników od nie-poezji. Zawsze to coś bardziej bliskiego.
Tak więc przez pierwsze kilka dni prowadziłam intensywne poszukiwania morza nad morzem, Internetu w dostępnych urządzeniach (tu jak widać pierwszą bitwę wygrałam), oraz wojnę o pokój.
Taki bez dyskoteki, bo ten czas mi już minął.
Ale gdy rano budzi mnie greckie niebo, to wszystko i tak pięknieje.

Bo w Grecji mimo kryzysów jest tak, jak na tym cudnym zdjęciu, które zrobiłam wczoraj.

0 komentarze