Pyrrusowe zwycięstwo

07:26


Karteczkę „ tomorrow change room” przyniosła mi sprzątaczka już w trzecim dniu wojny o pokój z dostępem do spania. W moim pokoju było co prawda łóżko z wygodnym materacem, więc czynność była przewidziana, ale dyskoteka hotelowa wypełniała przestrzeń skutecznie uniemożliwiając wszelkie próby czytania, zasypiania, skupienia myśli na czymkolwiek innym, niż miarowe potrząsanie kuprem. Pierwszego dnia grali na żywo. Czyli siedział człowiek-orkiestra, grał i śpiewał. I nawet mi się podobało, bo śpiewał piosenki, które znam i lubię, w dodatku w wersjach, które były rozpoznawalne. Kilka osób odważnie tańczyło, co widziałam z mojego balkonu. Ale następnego wieczoru wtargnął na jego miejsce didżej i zaczęła się łomotanina. Miałam wrażenie, że runą mury i wcale nie będą to żadne metaforyczne, tylko najprawdziwsze grecko-hotelowe. Hotelowe przetrwały, ale moja ugodowość legła w gruzach. Rano poprosiłam o zamianę pokoju na taki ze spaniem.
- Oj! To bardzo trudne, bo mamy pełno gości! – odpowiedziała przemiła pani z recepcji. Ale mam dla Państwa propozycję dopłaty do innego pokoju, który jest super i będziecie Państwo bardzo zadowoleni. Proszę sobie obejrzeć nowy pokój – i pani dała nam klucz.
Poszliśmy całą grupą. Pokój znajdował się  w cichym zakątku i wyposażony był w ładniejsze mebelki. Wszystko byłoby fajnie, gdyby nie fakt, że ewentualna niemała dopłata pojawiła nam się jako ewidentna forma naciągnięcia marudnych turystów.
A więc wojna! – pomyślałam i podziękowaliśmy Pani za tę ofertę, prosząc o zamianę na mniej kosztowną. Bo my chcielibyśmy w hotelu spać, czytać i rozmawiać oraz słyszeć swoje myśli. Pani pokiwała głowa ze zrozumieniem, ale nie miała żadnej propozycji. Wieczorem w naszych pokojach znaleźliśmy małą buteleczkę wina. Tymczasem armia ludzi codziennie przyjeżdżała i wyjeżdżała z hotelu (także tych mających pokoje od cichego zaplecza), a wieczorny łomot umilał życie gościom.
Następnego dnia wyraziłam swoje oburzenie wobec rezydentki, która włączyła się tę wojnę. Warczałam w obronie mojego świętego prawa do spokoju w nocy, a moi zacni przyjaciele i mąż wspierali mnie w walce. Kiedy po wielu utarczkach oparło się  o menadżera hotelu I padło pytanie, czy nikt w recepcji nie umie wyczytać podstawowych potrzeb z daty urodzenia gości i zwyczajnego rozpoznania preferencji bywalców dyskotek i tych co to już ich nie lubią, okazało się, że jednak można. I doczekałam się karteczki. I zamiany.
W tej sytuacji postanowiłam zaoszczędzone pieniądze wydać niefrasobliwie na luksusową plażę, bo Onassisa nie spotkałam, a leżenie na skałach w charakterze syrenki, to też nie moja specjalność.
Dziś na bogato – stwierdziła moja przyjaciółka i zgodnie wyłożyliśmy swoje odwłoki na ratanowych leżakach w malowniczej zatoczce „Santa marina” uiszczając uprzednio wysoką opłatę za ten luksus.
Dzień zapowiadał się pięknie, bo greckie słońce, zielononiebieska toń, lazur nieba obiecywały wakacyjne rozkosze. Ta zatoczka to prawie w całości restauracja, którą przepięknie wkomponowano w krajobraz. Zadbano o wszystkie szczegóły. Od naturalnych materiałów, z których wykonano wyposażenie restauracji i plaży(drewno, rattan, len, dziergane parasole słoneczne, wiklina i wszystko w kolorach ziemi), przez wykorzystanie przestrzeni, czyli roślinności, po dobór kadry – sami młodzi i piękni ludzie, ubrani na czarno, choć stroje mieli bardzo różne. Żadnej kakofonii barw, żadnego plastiku, żadnej tandety. Wszystko bardzo eleganckie. Obsługa uprzedzająco miła i uważna. Do południa było miło, bo muzyczka szmerała w tle, szumiał wiatr i tylko czasem wrona rozdarła się mało elegancko.
A o 12 za pulpitem sterowniczym stanął pan didżej. I z minuty na minutę  robiło się mniej fajnie. O drugiej miałam problem, by zrozumieć, co do mnie mówi mąż z sąsiedniego leżaka. O trzeciej nerwowo szukałam miejsca na plaży, na którym ryk głośników z rąbanką nie dopadałby moich uszu. O czwartej z obłędem w oczach próbowałam wypłynąć na pełne morze, bo nawet ryby pouciekały. Tymczasem tłum na plaży gęstniał, a średnia wieku wynosiła jakieś 25 lat. Kiedy przyjrzałam się reakcjom tych ludzi, zauważyłam, że prawie każdy leży spokojnie na swoim leżaku, pilnie śledzi ekran smartfona i miarowo grzebie kopytkiem w piachu,
lub kołysze dzieciątko w takt dyskotekowej nawalanki. Dzieciątko najczęściej się drze, ale i tak nie ma szans z efektami pracy didżeja.
Mąż miał na uszach pancerne słuchawki i słuchał audiobooka. Wyraźnie nic go nie ruszało. Tylko ja miałam znowu problem. Kiedy zwierzyłam się z moich odczuć przyjaciółce, skwitowała moje rozterki i wkurzenie stwierdzeniem, że robi się ze mnie sekutnica (swarliwa, nieznośna baba).
Obawiam się, że w jej stwierdzeniu, tylko forma czasownika jest błędna. To już nie czas teraźniejszy, tylko ja jestem zołzowatą małpą. Przyjmuję to z trudem, bo nikt nie lubi być postrzegany jako niefajna zgaga. Ale kiedy powiedziałam, że naruszanie mojego prawa do względnej ciszy, jest tak samo obrzydliwe, jak zatruwanie powietrza, którym oddychamy lub niszczenie środowiska w którym żyjemy, przyznała mi rację. W Polsce walczymy o normy odorowe, by móc walczyć z sąsiadem palącym śmieci. Hałas zabija równie skutecznie i wszystko jedno z jakiego jest źródła.
Próba  przeżycia urlopu w Grecji uświadomiła mi, że każdy obszar wspólnej przestrzeni musi być jednak jakoś monitorowany.
Inaczej się chyba nie da.
Tylko normy unijne!

I wojna o ich przestrzeganie!

0 komentarze