Slow life

20:35



Do powrotu pozostało już tylko kilka dni. Nadal jest zachwycona i pewnie nikt się temu nie dziwi. Zwiedzamy w mniejszym tempie, bo na Koh Chang wszyscy żyją wolniej. W tym zwolnionym rytmie przeglądam wpisy na FB i różne informacje z kraju. I nawet jakbym chciała szybko odpisać, to i tak tego nie zrobię, bo właśnie Internet, choć szerokopasmowy, gdzieś zaginął. I mogę sobie tylko pomyśleć. Więc teraz odpowiadam hurtem na wszystkie pytania i komentarze, bo szansa, że uda mi się ten post wstawić jest dziś jakby większa. Przynajmniej tak mi się wydaje.
Najpierw małpy. Te z naszych zdjęć i filmików. Wiele osób pytało, czy one tam tak sobie wolno żyją? To była wycieczka do Lop Buri. Piotr zapowiedział, że zobaczymy małpy. Jak zwykle w takich wypadkach zabrakło mi wyobraźni. Małpy oglądałam od dzieciństwa i zawsze wiązało się to z jakąś przyjemnością. Nigdy z zagrożeniem. Myślałam, że będą gdzieś daleko, w bezpiecznej odległości. Tymczasem małpy były wszędzie i bardzo blisko. Od chwili wyjścia z samochodu, który zaparkował w centrum miasta, otoczyły nas. Te co siedziały na dachach, gzymsach, w oknach przyglądały nam się z uwagą. Te co siedziały lub chodziły bliżej, bezceremonialnie wskakiwały na nas i zabierały to, co je zainteresowało. Podobno przeniosły się do świątyni w Lop Buri, rozmnożyły i zostały. Teraz podjeżdżają tam turyści z całego świata, by przeżyć ten bliski kontakt z naturą. Pojawili się nawet strażnicy, by chronić turystów, przed ich brakiem wyobraźni. Niewinnie wyglądająca małpeczka, która przypomina pluszową zabawkę, jest żywym stworzeniem o małpiej naturze. Ma zęby, pazurki i emocje. Ma dzieci, małpich wrogów i przyjaciół. I jest bardzo zwinna.  Potrafi zabrać okulary, czapkę, portfel i zniknąć z tym, zanim się człowiek połapie, że ma problem. W naszej grupie upodobały sobie niebieskie okulary mojego męża, jego białą czapkę i kapelusz Cherry. Acha! I białe włosy Agnieszki. Wtedy strażnik je odganiał wydając dźwięk, którego nie powtórzę, bo po tajsku. Ale brzmiał groźnie. W tym fragmencie miasta małpy są wszędzie. Na dachu, balkonie, płocie, słupie telegraficznym. Na turystach i na ich samochodach. Mnie się bardzo podobały, ale jak spojrzałam na okoliczne budynki, to myślę, że nie wszyscy muszą je lubić. Wszystkie domy są opuszczone.
Z małpami nie da się ani mieszkać, ani prowadzić biznesu. Ale na małpach już tak, bo zorganizowano nawet festiwal
Tyle o małpach.
Pojawiły się także prośby i sugestie, bym napisała coś więcej o tym, jak się żyje w Tajlandii. To bardzo trudne, bo ja tak naprawdę mało wiem. Tajlandię widzę oczami moich przewodników. Widzę to, co chcą mi pokazać i co sama doczytam lub zrozumiem. Musiałabym posiedzieć tu dłużej i pogadać z ludźmi. Na tym poziomie komunikacji, jest to kompletnie niemożliwe. Ale, że żyją mądrzej, bo wolniej, to wiem na pewno. Mają ku temu lepsze warunki. Wszystkim, którzy tutaj się wybierają po raz pierwszy – A WARTO! – zalecam ostrożność, przy żywieniu. Można nie znać angielskiego, bo oni tez nie znają i komunikacja i tak odbywa się na migi, ruchy ciała i chęć zrozumienia. Kluczowe słowo, które trzeba zapamiętać to „spicy”. Pytać o spicy należy nawet przy białym ryżu, bo oni wszystko zamieniają w palący żar. Wczoraj jedliśmy kolację ze znajomymi Piotra, którzy mieszkają w Tajlandii (Polak i Birmanka). Oboje zamówili tajskie jedzenie i w połowie dania, kiedy z oczu płynęły im łzy, z nosa wydzielina a pot ognisty wystąpił na czoło odstąpili. Śmierć zajrzała im w oczy i zrozumieli , że się nie da. Nasza Cherry zamówiła pyszną zupę. Systematycznie przy każdym posiłku wyjadamy (próbujemy) wszyscy wszystkim, by rozeznać, co tu jeszcze można zjeść. Zupa była znakomita.
Wszyscy z uznaniem kiwaliśmy głowami dla tego dania, próbując zapamiętać jego tajską nazwę. Następnie Cherry zapytała, czy już wszyscy posmakowali i uzyskawszy odpowiedź, że tak, wzięła łyżkę, nabrała chili i dosypała pełną łyżkę do talerza.
Łyżkę! Nie łyżeczkę.
Chili! Nie słodkiej papryki.
Patrzałam z podziwem, jak to zjada. Umarłabym od gorąca. Wewnątrz i na zewnątrz. A ona ma się dobrze.
Podobno oni dokładnie tak samo reagują na przybyszów z Europy, którzy się tu opalają. Nie mogą się nadziwić, jak tak można. Tajowie na wszystkie sposoby unikają słońca.
Z rzeczy, które w tym slow lifie mnie jeszcze zadziwiają, to wysokość pomieszczeń hotelowych, niewspółmierna do wzrostu Tajów. Wszystkie pokoje duże i przestronne, łóżka ogromne ( 220-250 szerokości) i naprawdę bardzo drobni Tajowie. Ja tutaj  czuję się bardzo dużą kobieta i to jest zupełnie nowe doświadczenie.
No i rzecz, bez której nie wolno opuścić Tajlandii – czyli tajski masaż.
Obowiązkowo. Godzinny kosztuje od 15 – 30 złotych (w zależności od miejsca) i według mnie jest rarytasem na skalę światową.
Nigdzie takiego nie ma!
I teraz się żegnam, bo właśnie się udaję!

0 komentarze