Azjatycki tygrys na kolacji
08:20
Dotknęłam azjatyckiego tygrysa. No może nie dosłownie! Metaforycznie
bardziej, ale przeżycie duże. Na tyle duże, że zamiast się pakować i szykować
do długiej podróży siedzę i piszę.
Otóż przyjaciel nasz serdeczny, duch sprawczy całej tajlandzkiej
wyprawy, namówił nas dzisiaj na wspólny wyjazd do pewnego baru, w którym za
parę batów (niezorientowanym wyjaśniam, że chodzi o miejscowy środek płatniczy,
a nie o pospolite lanie) można zjeść niezwykłą kolację. Niezwykłość kolacji
polega przede wszystkim na jej obfitości, świeżości i niepowtarzalnym lokalnym charakterze.
Kolega już tam raz był i całym sobą potwierdzał niezapomniane wrażenia. Trudno było
nie skorzystać, bo kiedy mówił o tym miejscu, oczy jakoś dziwnie mu jaśniały i uśmiech
charakterystyczny dla człowieka nakarmionego pojawiał się na twarzy.
Po dziesięciu dniach pobytu mam już opanowane potrawy, które
mogę bezpiecznie jeść. To jest pad thai i smażony ryż. Oczywiście „not spicy”.
Poza tym zachowuję nieustanną czujność gastronomiczną, ale ciekawość mnie
zżera. Dlatego zgodnie udaliśmy się taksówką do wskazanego miejsca, żeby punktualnie
przybyć do lokalu.
Taksówka zatrzymała się przed potężnym zadaszeniem.
Pod tym prowizorycznym
dachem jeden przy drugim stały poustawiane stoły i plastikowe krzesła. Stoły stały
także na odkrytym placu obok. Było ich około setki. Kiedy dojechaliśmy do tego
baru, którego nazwy nie znam, bo nie czytam tajskich liter wyglądających jak krzaczki,
połowa stołów była zajęta. Na stołach nie było żadnych serwet, nakryć. Niczego.
Stół i plastikowe krzesła.
Młody mężczyzna zaprowadził nas do kolejnego wolnego stołu i
za chwilę na naszym stole postawiono naczynia z żarem i specjalnym garnkiem stojącym
na tym żarze, w którym sami mogliśmy sobie przygotować kolację. Reszta zależała
już tylko od naszej woli. A na specjalnie przygotowanych stołach wystawiono
wszystko to, czego tajska dusza zapragnąć by mogła. Były surowe mięsa, ryby i
owoce morza. Był ryż i makaron. Były popularne warzywa i wszystkie potrzebne
przyprawy. Były owoce, galaretki i lody
na deser. Każdy mógł przyrządzić swoją kolację według własnego upodobania. Wszystko
świeżuteńkie. I każdy mógł wziąć tyle, ile chciał.
A potem wracał do swojego garnka i na tym wystającym
rozgrzanym przez żar palenisku układał swoje przyniesione osobiście kawałki. Soki z mięsiwa
(ryby lub owoców morza) ściekały do bulionu, który wlewa się do tego garnka,
a w bulionie blanszuje się świeże
warzywa. A potem te smakowitości się zjada. A bulion wypija. Można oczywiście
na palenisku postawić ruszt i upiec mięso czy rybę.
Stoliki zapełniały się jeden po drugim. Siedziały przy nich
całe rodziny. I wszyscy doglądali procesu gotowania i konsumowali. Nie było żadnej
muzyki, ale lokal wypełniały dźwięki rozmów kilkuset osób w różnych językach,
nawoływania przez walkie–talkie, którymi posługiwała się obsługa. A na setkach
palenisk gotowały, smażyły i grillowały się rarytasy. No i te zapachy!
W tym tłumie z niezwykłą zręcznością poruszali się mężczyźni,
którzy na specjalnych nosidełkach donosili żar. Dostawiano nowe stoły, bo w międzyczasie
wszystkie się zapełniły stale napływającym gośćmi. Przez cały czas uzupełniano asortyment
tak, by niczego nie brakowało dla kolejnych głodnych.
Obserwowałam to wszystko z wielką przyjemnością z wielu
powodów. Po pierwsze widać, że jedzenie ludzi łączy i to bez względu na kolor
skóry. To jedyne miejsce, gdzie ludzie byli ze sobą i nie gapili się na
smartfony. Po drugie podziwiałam organizację i pomysł tego baru. Bo oto brałam
udział w zbiorowym żywieniu, z którego wyeliminowano…. kucharza. Po trzecie
nareszcie mogłam podczas przygotowania posiłku oddać komuś innemu prawo sprawowania
funkcji kierowniczej. A ten ktoś się wcale
nie buntował, tylko znosił smakołyki, układał na żarze i pilnował tej kolacji,
aż miło było patrzeć.
Razem z wielką grupą tajskich lokalsów, którzy obfitą
kolacją wzmacniają swój azjatycki potencjał.
Oj wzmacniają!
0 komentarze