Czuję się jak pramatka
06:45
Wyspa Koh Chang zostanie w mojej pamięci jako najpiękniejsze
miejsce świata. Przyjazne człowiekowi pod każdym względem i urzekające urodą.
Rozświetlone słońcem oraz bliźnimi przepełnionymi życzliwością. Czegóż chcieć
więcej?
Ale rytm tej podróżniczej przygody po Tajlandii ma swoje
prawa, więc trzeba było się zebrać i wyruszyć. Najpierw busem do Bangkoku.
Korzystaliśmy z tego popularnego w Tajlandii środka transportu wielokrotnie i
już wiem na pewno, że w standardzie tajlandzkim, im więcej świateł i świetlnych
ozdóbek w środku tym lepiej. Wygląda toto, jak jeżdżąca dyskoteka. Na szczęście
Tajowie nie serwują podróżnym doświadczeń muzycznych typu naszego disco polo
odtwarzanych na pełną moc głośników. Gdyby serwowali, to chyba przeżycie tych
ośmiu godzin podróży byłoby niemożliwe. Nawet dla miłośników mocnych wrażeń
muzycznych.
Im bliżej byliśmy Bangkoku, gdzie mieliśmy wsiąść do
samolotu, tym bardziej rosło we mnie poczucie straty. Wszystko to, co mnie w
świecie zachwyca zostało tam, na wyspie. Wszystko to, czego nie lubię napierało
na mnie z całą mocą. A więc potężne miasto z ruchem, który już dawno zamienił
się w bezruch, wszechobecne samochody i nieobecni ludzie. Bo w Bangkoku
przelotowe autostrady zbudowano na wysokości piątego piętra, więc żywi ludzie
są niewidoczni z okien samochodu. Tylko ogromne reklamy (nasze największe
„bilmordy” to przy nich dziecinne igraszki) i wielkie budynki z pozamykanymi
oknami i wystawioną skrzynią klimatyzacji. I tak przez kilkadziesiąt kilometrów
pełzającego korka. Potem lotnisko z jego azjatycką energią i wyjątkowo obco
brzmiącym językiem oraz lot samolotem i lądowanie na Phuket. Wszystko zgodnie z
planem i o czasie, ale i tak jak dla mnie to przeżyć aż nadto.
Na koniec deser – czyli wynajęcie samochodu i podróż do
wynajętych mieszkań. W Polsce taki wariant brzmi w miarę bezpiecznie. Tu na
miejscu wszystko wygląda inaczej. Na Phuket lało rzęsiście. Kiedy po
dopełnieniu wszystkich powinności otrzymaliśmy nasze dwa wynajęte osobowe samochody
i docisnęliśmy siedzących bagażami (11 osób plus walizki!) to właściwie już
wtedy wpisaliśmy się w azjatycki model podróżowania. Znaczy się na wszystkim i
wg reguły „byle do przodu”. Był późny wieczór i lało, kiedy rozpoczęliśmy naszą
grupową przygodę z podróżą. Grupową, bo kierowca był co prawda jeden w naszym
aucie, ale wspierających 6. A było co wspierać, bo ruch tutaj lewostronny, a
nawyki z Polski. W dodatku nasz znakomity kierowca Jerzy, w momencie wsiadania
do auta przyznał się, że ogólnie źle widzi, a w deszczu prawie wcale, więc
napięcie było ogromne. Na tyle duże, że kiedy nawigacja podpowiedziała „na
rondzie skręć w prawo drugi zjazd” w samochodzie zabrzmiało chóralne
„Ojezujurekuważaj” i zapadła grobowa cisza, w której słychać było tylko szczęk
stawów w paliczkach od zaciskanych kciuków. Bo tajlandzkie rondo z lewostronnym
ruchem, to próba tylko dla koneserów. Modliłam się po cichu. Ale Jerzy sprostał
i już koło 23.00 byliśmy w pierwszym z wynajętych mieszkań w nowoczesnym
tajlandzkim apartamentowcu.
Klucze były w umówionym miejscu, mieszkania pięknie
przygotowane. Wszystko było super, tylko wodę ktoś zakręcił głównym zaworem dla
całego mieszkania. I szukaj teraz kogoś, kto to odkręci. Czyli najpierw trzeba
go znaleźć w tym gąszczu mieszkań i budynków kompleksu, a potem wytłumaczyć w
czym rzecz. Ale Polak potrafi i nasi
panowie poradzili sobie z kłopotem. Teraz mogliśmy ruszyć do trzeciego z
wynajętych mieszkań – tego, w którym my mieszkamy. Miało być oddalone o dwa
kilometry. Bagatela. Wsiedliśmy do samochodu i niestety nie posłuchaliśmy
pierwszej wskazówki GPS. Skutek był taki, że przez dwie godziny szukaliśmy
siedmiopiętrowego budynku. W samochodzie były cztery inteligentne osoby
wyposażone w nowoczesne smartfony, mapy Google oraz inne nowoczesne urządzenia i w
żaden sposób nie mogliśmy tam trafić. Kiedy już po kolei pozdychały baterie,
traciliśmy sygnał i pojawiła się wizja wspólnego spania z pozostałymi uczestnikami wycieczki w jednym łóżku, kiedy obsobaczyliśmy
właściciela mieszkań, że o nas nie zadbał należycie, kiedy złapaliśmy w tej
nocy jakichś lokalnych mieszkańców i przekonaliśmy się, że znajomość
angielskiego w Tajlandii nie na wiele się zdaje, kiedy objechaliśmy w ruchu
lewostronnym wszystkie okoliczne trasy, podjęliśmy desperacką próbę odbycia tej
drogi od początku raz jeszcze. Ale absolutnie ostatni raz. I wtedy wykonaliśmy
zakręt w miejscu wskazanym. Okazało się, że to było dokładnie dwa kilometry i
bardzo prosta droga. A budynek stał, jak to siedmiopiętrowy budynek. Była
pierwsza w nocy, kiedy zakończyliśmy tę trudną podróż.
A rano wstałam i z okien zobaczyłam taki widok.
Za oknem
lało. I wtedy poczułam się, jak pramatka Ewa. Wygnana z raju. Miałam tak
ogromne poczucie straty i osamotnienia, że tego się nie da opisać.
Może właściciel naszego mieszkania przewidział mój stan ducha, bo
na półce koło mojego łóżka znalazłam taki obrazek.
0 komentarze