Rekin to mało
07:05
Kiedy dwa dni temu wpisałam na FB informację, że podobno na
Phuket pojawił się rekin, tylko ja nic nie widziałam, moja ulubiona
przyjaciółka z troską wielką poradziła mi, że skoro ja nie widzę rekina, to
może lepiej, żebym jednak wracała do kraju. Otóż spieszę wyjaśnić, że kiedy
pojawił się podejrzany obiekt pływający i wszystkich turystów wygoniono z
morza, ja chwilę wcześniej oddaliłam się z plaży, by coś zjeść. Harce
strażników, turystów i rekina mnie ominęły, ale ja zapewniam, że w tym czasie
byłam na kolejnej bitwie o przetrwanie, czyli w restauracji. I dla takich jak
ja – czyli wrażliwych, delikatnych i ufnych (a co!) kuchnia tajska jest pełna
zasadzek, niebezpieczeństw i grozi śmiercią od przepalonego przełyku. Chili
potrafią wsypać nawet do deserów, a malutka miseczka specjalnego sosiku
podawanego do prawie każdej potrawy będzie mi się śniła po nocach.
W porównaniu
z nim rekin to pestka.
Do restauracji poszliśmy z koleżanką, która bardzo chciała zjeść ulubione green
curry. To taka zielona zupa z różnymi
wkładkami. Wkładki się zmieniają – wieprzowina, kurczak, owoce morza do wyboru.
Jedno jest stałe – przepięknie czerwone papryczki chilli. Koleżanka chyba lubi
hard core, bo po chwili jedzenia miała szkliste oczy, namiętne usta i charczała
kaszląc i oblewając się potem, jakby zbliżały się jej ostatnie chwile. Jadłam
moją zupę z „czikena”, kompletnie bez smaku, ale za to oddychałam cały czas
samodzielnie i bez przeszkód.
Po tym, co widziałam w restauracji opowieść o rekinie na
plaży nie zrobiła na mnie specjalnego wrażenia. Pozostali uczestnicy naszej
grupy byli jednak bardzo poruszeni.
Może to i dobrze, bo prawdziwe emocje były przede mną.
Wracaliśmy z plaży do naszych apartamentowców na ostatni nocleg. W nocy
przyśniło mi się, że moje łóżko się kołysze. A po chwili Jaszczur wyskoczył z
łóżka i powiedział „Asiu, ziemia się trzęsie”. W ciągu sekundy byłam trzeźwa i
przytomna. Wstrząsy były wyczuwalne i już nie miałam złudzeń, że to sen.
Natomiast natychmiast pojawiły się wątpliwości, co należy robić. Budynek wielki,
ponad dwieście mieszkań, a nasze na siódmym piętrze. Uciekać? Wskakiwać pod
stół? Dlaczego nic nie wiem o tym, jak się zachować podczas trzęsienia ziemi?
Dlaczego się nie przygotowałam? Siedzieliśmy przerażeni na łóżku nasłuchując
krzyku, alarmu, hałasu, czegoś, co potwierdzałoby nasze obawy. I oczywiście
wsłuchując się w rytm wyczuwalnych drgań. Na szczęście nie było ich więcej.
Ale niepokój nie dał już zasnąć. Potem była straszna ulewa z
bardzo silnym wiatrem. A przez głowę przelatywały obrazki z katastroficznych
filmów i relacji o tsunami. Dziesięć lat temu Phuket ucierpiało najbardziej w
Tajlandii. Dwa dni wcześniej oglądaliśmy puste plaże, na których leżały
powalone potężne drzewa i zastanawialiśmy się, czy to po tsunami. Wyglądały wstrząsająco.
Zasnęliśmy nad ranem i była to jedna z trudniejszych nocy w życiu.
Kiedy w południe spotkaliśmy się z całą naszą grupą i
zapytaliśmy, czy odczuwali wstrząsy okazało się, że w każdej w czterech rodzin
jedna osoba odczuła, ale pomyślała, że to jej się śni.
A potem sprawdziliśmy w Internecie. O piątej nad ranem
ziemia zatrzęsła się, a epicentrum było 380 km od Phuket. Daleko? Blisko? Nie
wiem. Na pewno strasznie!
Dzień spędziliśmy na plaży korzystając z uroków plażowania i
cudownie ciepłego morza. I tylko fale
wydawały się o wiele silniejsze, choć morze jak zwykle było gładkie i
spokojne. A jednak przy brzegu powalały i zabierały człowieka.
Żywioł!
Z ulgą opuściłam Phuket, przenosząc się do Bangkoku.
Z wielką ulgą!
0 komentarze